Tym razem owi „bad guys” + jedna niewiasta to skorumpowani agenci CIA, którzy zamierzają dorobić do emerytury na pewnej akcji skierowanej przeciwko handlarzom broni. Będzie im w tym przeszkadzał jedyny sprawiedliwy, czyli agent Marcus Jones, którego gra Wesley Snipes. I na tym właściwie należałoby zakończyć opis filmu. Bo jeśli dodamy, że reżyser nie zaskoczył nas niczym szczególnym – wiadomo nie tylko, jak film się skończy, ale i co wypełnia jego środek.
A oprócz tego, że „Zabójcza gra” składa się ze strzelanin i mordobicia, składa się również z pełnego niekonsekwencji scenariusza, w którym nietrudno zarówno o dziury, jak i jego naciąganie (jedno drugiego paradoksalnie jednak nie wyklucza). Przede wszystkim Marcus nie likwiduje wszystkich skorumpowanych policjantów, zostawiając w rękach jednego z nich jedynego ocalałego z tej jatki świadka jego niewinności, czyli lekarkę Rachel. Skoro kobieta poświadcza jego niewinność, skąd bierze się prasowo-policyjna nagonka na niego? Po całym szpitalu walają się poza tym trupy, które personel chyba omija szerokim łukiem, skoro nie uświadczymy tam policjanta z kulawą nogą!
No i nie chcemy być złośliwi, ale twórcy filmy wykazali się inwencją wynalazczą, wpadli bowiem na pomysł pistoletów, których nie trzeba ładować, a z których bohaterowie niemal nieprzerwanie strzelają przez cały film (poza dramatycznym finałem). Ot, cuda współczesnej techniki!
Niewiele się w tym filmie mówi (i na szczęście), ale i tak dialogi są kulawe. Nijaki i dobry do mdłości ksiądz prędzej nawróciłby pięciolatka, a długie przemowy zdrajczyni Florii o tym, jak to ciężko i niesprawiedliwie agentom w tym strasznym CIA, tchną na milę łopatologią. Film broni się pokazami walk wręcz z udziałem Snipesa, którego powinno się w tym filmie puścić samopas na zdrajców i odebrać mu broń. Może wtedy działoby się coś więcej, bo stary Snipes ciągle jest w niezłej formie i ma całkiem dobrą kondycję, czyli wypada wprost przeciwnie niż nieprzyzwoicie nalany Steven Seagal w filmie „Niebezpieczny człowiek”.
ASPEKTY TECHNICZNE
Średnich lotów pomysł na film usiłowano podrasować w duchu artyzmu walorami plastycznymi obrazu. Udało się to połowicznie, bo niedobrze jest, jeśli w jednej scenie (ba, nawet ujęciu) obraz zmienia się bez uzasadnienia np. w czarno-białą zaziarnioną płaszczyznę, a tę z kolei zastępuje monochromatyczność. Kadry przybierają wówczas barwy zgniłej zieloności lub mają bordowo-różowawy koloryt. Generalnie jednak obraz ma naturalne, choć ograniczone do skąpej palety barwy. Sporo głębokiej, porządnej czerni. Ostrość niezła, w kilku zbliżeniach dostrzeżemy ładnie widoczne detale. Przedobrzono z kontrastem, czego skutkiem ubocznym jest intensywne falowanie krawędzi ścian wieżowców. Mocno szemrze tło (mur ceglany w scenie nocnej rozmowy Zandera z Florią).
Dźwiękowi przydałaby się przestrzenność, która uwypukliłaby w filmie walor akcyjny, zwłaszcza strzelaniny. Tymczasem stereo jest, a i owszem, mocne i wyraźne, ale wszystko płynie z frontów w jednym ciągu: muzyka, dialogi i odgłosy. Szkoda.
BONUSY
Brak.
veroika |