Naznaczeni bliznami woje, walki na topory, twardziele cicho i zdecydowanie niczym maszyny do zabijania ruszający na przeważające siły wroga – taki świat, zwłaszcza jeśli akcja osadzona jest w średniowieczu, w nader surowej okolicy, wydaje się prosty i łatwy do ogarnięcia. Ot, wojenka, przygody, kilka odciętych kończyn, a w finale pewnie całus hożej dziewoi i kufer złota. Jeśli ktoś tego właśnie się spodziewa po filmie Nicolasa Windinga Refna (autora późniejszego, bardzo udanego „Drive”), to… dość szybko wyłączy odtwarzacz. Woje są, a jakże, sieką się aż miło, ale kim jest główny bohater, co nim kieruje, dokąd wszyscy zmierzają – nie wiadomo… Film daje ogromne pole do popisu, jeśli chodzi o możliwe interpretacje: równie dobrze opowieść o Jednookim może być historią zmierzającego ku samounicestwieniu mężczyzny, który stracił wszystko, co kochał, filozoficzną przypowieścią o śmierci towarzyszącej nam na każdym kroku czy też czymś w rodzaju przedśmiertnej (albo już pośmiertnej) wizji duszy zdążającej w zaświaty. Do tego dochodzi jeszcze symbolika religijna! Takie obrazy można pokochać (bo się ich nie potrafi rozgryźć), albo je znienawidzić (z tych samych zresztą powodów).
Wspomniany Jednooki to wiking o niejasnej przeszłości (z krwistoczerwonych jego wizji, a może wspomnień wyłania się obraz jakiejś masakry, którą przeżył), który został pojmany przez szkockie plemię. Trzymany w klatce, wypuszczany jest tylko wtedy, gdy pojawia się przeciwnik do walki – jego oprawcy robią zakłady, on zabija, znów trafia za kraty. Ale pewnego dnia znaleziony w wodzie ostry grot odmieni jego los – Jednooki uwolni się z więzów, swych katów wyprawi na tamten świat (na przykład rozcinając im brzuch i oburącz wyciągając wnętrzności) i w towarzystwie chłopaka o imieniu Are ruszy przez niepokojące, wiecznie zamglone szkockie góry. Kiedy trafi na grupkę wojowników wybierających się walczyć o wiarę chrześcijańską u murów Jerozolimy, przyłączy się do nich.
A dalej oglądamy oniryczną (widać tylko pokład statku, dookoła mgła, a za nią pomarańczowe światło, morze jest zupełnie nierzeczywiste – nic dziwnego, scenografowie wykonali je z… czarnych plastikowych worków!) wędrówkę ku piekłu, a może przez piekło i czyścieć do nieba. „Valhalla: Mroczny wojownik” ma ciężki klimat, magię i łączy piękne w swej surowości obrazy z niezwykle brutalnymi wstawkami, w których pokazano chociażby mózg wypryskujący z uderzanej głazem głowy. Film jest znakomicie zagrany przez Madsa Mikkelsena (Jednooki), który… nie wygłasza nawet jednej jedynej kwestii (słów zresztą pada tam bardzo mało). Wizualnie to także majstersztyk. Refn być może nigdy nie nakręci obrazu dla szerokiej publiczności, ale ci, którzy zdecydują się go poznać, z pewnością nie będą żałować.
ASPEKTY TECHNICZNE
Obraz przepiękny! Głęboki kontrast czyni go niemalże trójwymiarowym, dobra ostrość pozwala docenić szczegóły, a znakomita koncepcja kolorystyczna uwodzi nasz zmysł wzroku. Przy tej ostatniej warto się zatrzymać, bo nie ogranicza się jedynie do jednej palety. Pierwsze sekwencje to dębowe, ciemne brązy, delikatne bordo i piaskowe sjeny, potem błotniste szarości i zgaszone, ciemne zielenie. Rozmącone oranże i ciemne żółcienie wyznaczają sekwencje podróży morskiej, jaskrawe zielenie i nasycone błękity – kraj docelowy (choć może nie do końca), a ostatni rozdział – „Poświęcenie” – tonie w morskościach, pomarańczowościach i stalowościach. Czerń głęboka. Zdarzają się falowania krawędzi i miękkości.
Wypełniająca tyły ścieżka muzyczna kojarzy się z pierwszymi hipnotycznymi dziełami Petera Weira – jest równie intrygująca, sporo w niej elektroniki – dziwacznych, jakby nieziemskich, odrealnionych dźwięków. Sporo w niej jednak również ciszy, którą czasem przerywają odgłosy gruchotania czaszki, wylewania się wnętrzności, świstu miecza zagłębiającego się w miękkie ciało czy łamania kości.
BONUSY
Ostały w Valhalli.
Jan / veroika
Premiera DVD: 20.07.2012 |