Lars von Trier zafundował nam tym razem dwa filmy w jednym. Pierwsza część filmu – poprzedzona prologiem z onirycznymi scenami, które sensu nabiorą dopiero w finale drugiej części – to duszny od emocji dramat psychologiczny, druga jest katastroficzną wizją apokalipsy naszej planety rodem z kina science fiction (z tym że efekty zrównoważono portretami psychologicznymi bohaterów).
W pierwszej części oglądamy przygotowania do ślubu (bardzo zabawna, choć w sumie tragikomiczna, scena prób pokonania ostrego zakrętu wynajętą limuzyną) i wesele Justine. Dziewczyna robi wszystko, co może, by wyglądać na szczęśliwą, ale najwyraźniej nie może znieść ludzi i wszystkiego, co się z nimi wiąże: wymyka się małżonkowi z łóżka, by za chwilę uprawiać rozpaczliwy seks z kompletnie obcym człowiekiem, żywi urazę do teścia, rzuca pracodawcy w twarz inwektywy, kłóci się z najbliższymi, jej rodzice kłócą się przy gościach i wszystko zmierza ku kompletnej klapie… W drugiej części Justine – pogrążona w końcowym stadium depresji, w którym nawet mycie się czy jedzenie to nadludzki wysiłek – przyjeżdża do posiadłości siostry, Claire. Stopniowo odzyskuje tam równowagę psychiczną, tracą ją z kolei wszyscy dookoła, gdyż do Ziemi zbliża się planeta, tytułowa Melancholia, która najprawdopodobniej zniszczy nasz glob!
Obie części, rozpatrywane jako osobne filmy, to bardzo dobre kino. Z jednej strony oglądamy wielowymiarowy portret toksycznej rodziny i przemożny wpływ, jaki wywarła ona na życie i wybory Justine. Z drugiej – oryginalna wizja końca świata widziana oczami naukowca, kochającej matki i kobiety w depresji. Jedynym ich łącznikiem są jednak tak naprawdę tylko postacie bohaterów – części utrzymane są w kompletnie odmiennej poetyce, a zależności między stanem bohaterów pierwszej i drugiej części są dość naciągane. Można także polemizować z przesłaniem reżysera (któremu depresja jest nieobca): ludzie w depresji, straceni w jakiś sposób dla świata, wyobcowani, potrafią pogodzić się z losem, a w momentach krytycznych zachować trzeźwy umysł. Zdesperowana Claire, pragnąca żyć i ratować dziecko, w porównaniu ze spokojną Justine (której żyć się nie chce, a zagładę przyjmuje z ulgą i radością, co więcej – w jej obliczu odnajduje radość życia) wypada jak zwykła histeryczka… Biorąc sobie to przesłanie do serca, trzeba by usiąść i czekać na spełnienie przepowiedni Majów czy jakiegoś szarlatana – wszelka działalność i optymizm są zbędne, każdy wszak i tak umrze.
Mimo tych kontrowersji, podsycanych jeszcze wypowiedziami reżysera w Cannes, zupełnie zresztą niepotrzebnymi, „Melancholia” jest na tyle dobra i oryginalna, że obroniłaby się sama – to kino godne uwagi. Potrafi zachwycić niezwykłymi, malarskimi wręcz ujęciami, wyrafinowaniem plastycznym, jest ponadto znakomicie zagrana. Wrażenie robi zwłaszcza kreacja Kirsten Dunst, która za rolę Justine dostała nagrodę dla najlepszej aktorki na MFF w Cannes.
ASPEKTY TECHNICZNE
Obraz, jak to na postdogmowca przystało, jest mocno niestabilny, chaotyczny, ujęcia kręcone z ręki gubią ostrość, która jest w ogóle raczej miękkawa. Kolory w pierwszej części filmu to czerń i beże miękkiego sztucznego światła na przyjęciu weselnym oraz ognistych lampionów. W drugiej części czerni towarzyszą głównie piękne zielenie: świeże, butelkowe i morskie. Kilka scen, tych statycznych, ma porządną ostrość (ujęcia wiszącej na niebie Melancholii) i jest ona wtedy na medal. Minimalna ilość usterek w postaci falowania krawędzi.
Dźwięk raczej dyskretny, z tyłów płynie głównie porażająca swym smutnym pięknem muzyka – Wagnerowskie preludium do „Tristana i Izoldy”, a poza tym odgłosy weselnego gwaru, a potem szum kuleczek gradu w czasie gwałtownej burzy. Odgłosy katastrofy wspomaga najpierw cichy, a potem coraz intensywniejszy bas.
BONUSY
Są dwa zwiastuny i tłumaczone wywiady z głównymi aktorkami i reżyserem. Kirsten Dunst przyznaje, że usłyszała wiele wątpliwości i obaw wyrażanych przez jej znajomych, a związanych z osobą von Triera i ciężką współpracą z nim. Z kolei Charlotte Gainsbourg mówi z żalem o konieczności dzielenia się reżyserem z innymi, co nie było konieczne na bardzo intymnym, ograniczonym do paru osób planie „Antychrysta”, jej ostatniego filmu. W końcu głos zabiera Lars von Trier, mówiący o własnych epizodach depresyjnych i o tym, że w postaciach obu bohaterek, stanowiących dwa oblicza jednej osoby, widzi samego siebie. Mówi trochę o wątkach katastroficznych i o romantycznej oprawie filmu.
Jan / veroika
Premiera DVD: 4.11.2011
CIEKAWOSTKI CUDOKADR
|
Opinie użytkowników (1)
MS 2018-27-06 23:57 Odpowiedz
Znakomity film, pobudzający wyobraźnię surrealistycznymi scenami przeplatającymi się z realizmem współczesnego świata. Twarde charaktery pękają w obliczu katastrofy, a największy hart ducha ma osoba zupełnie nieprzystosowana do codziennej rzeczywistości. Nie oczekujcie żywiołowej akcji. Jednak po projekcji cała widownia poznańskiego studyjnego kina Rialto siedziała przez kilka minut w absolutnej ciszy jak zamurowana. Film naprawdę robi wrażenie.