A także kilku innych jego wcieleń, na przykład nieudanego flirtu muzyka – omal nie zakończonego śmiercią – z polityką. W filmie Kevina Macdonalda (projekt realizować zaczął Martin Scorsese, ale wycofał się z uwagi na brak wolnych terminów, zastąpił go Jonathan Demme, ten z kolei pokłócił się z producentami i odszedł, Macdonald to tak naprawdę trzeci reżyser „Marleya”) oglądamy Boba Marleya oczami jego rodziny, przyjaciół, oglądamy fragmenty jego występów, słuchamy nagranych z nim wywiadów. Dodajmy, że archiwalne nagrania pojawiające się w filmie to często materiały wcześniej niepublikowane, a więc już dla nich samych warto po „Marleya” sięgnąć. Co się z tych nagrań i wspomnień wyłania? Wielowymiarowy portret człowieka, który z jednej strony, patrząc mętnym wzrokiem, plecie coś o religii i swej misji na świecie, z drugiej ma siłę przebicia, charyzmę, potrafi też, kiedy trzeba, się lansować. Z jednej strony mówi o boskich przykazaniach, z drugiej płodzi 11 dzieci z 7 różnymi kobietami (wliczając w to żonę; a tak naprawdę to tylko uznane dzieci, nie zalicza się do nich na przykład urodzonej po śmierci artysty córki Makedy – ile więc było ich naprawdę…?).
Kevin Macdonald w miarę rzetelnie kreśli biografię króla reggae, dokumentując i przedstawiając wszystkie ważniejsze wydarzenia z życia bohatera. Mamy okazję zobaczyć zdjęcia jego ojca (białego oficera, który tylko przemknął przez życie czarnej matki muzyka), chatę, w której przyszedł na świat, wysłuchać żalów córki, która nie potrafi przebaczyć ojcu skoków w bok i przygodnych kochanek, wreszcie być świadkiem wspaniałych występów na scenie i… alternatywnej terapii w instytucie doktora Josefa Isselsa w Bawarii. W tych ostatnich ujęciach widzimy już wrak człowieka (Marley zmarł w wieku 36 lat na chorobę nowotworową). A dlaczego biografia nakręcona jest tylko „w miarę rzetelnie”? Większość wykorzystanych materiałów jest w posiadaniu rodziny Marleya, jego syn Ziggy był producentem wykonawczym filmu – z tego też powodu, choć Macdonald nie kreśli bynajmniej obrazu bohatera i geniusza i stara się być obiektywny, nie wszystko mogło być pokazane i niektóre kontrowersyjne rzeczy w biografii piosenkarza przemilczano. Ogólnie jednak nikt, nawet jeśli nie jest fanem reggae, nie powinien być „Marleyem” rozczarowany.
ASPEKTY TECHNICZNE
Materiał filmowy jest różnej jakości. Mamy do czynienia z czarno-białymi zdjęciami z czasów dzieciństwa Marleya, z pstrokatymi fotkami z czasów jego młodości, mocno rozmazanymi, gubiącymi ostrość i rozpływającymi się w jaskrawej magmie kolorów zapisami jego koncertów i występów oraz z bardzo ostrymi i ładnie nasyconymi zdjęciami współczesnymi. Obraz (wyłączając zdjęcia czarno-białe) ma specyficzny, czerwonawy koloryt charakterystyczny dla taśm z lat 60., a przy tym cały asortyment śmieci analogowych, spośród których najbardziej uciążliwe są rysy i kropy.
Dźwięk niestety tylko w Dolby Digital Stereo, choć faktycznie lepiej oddaje to klimat tamtych czasów, w których jeszcze nie śniło się o wypasionych systemach dźwiękowych. Wypowiedzi występujących na tyle dobrze słyszalne, by wyłowić charakterystyczny wyspiarski zaśpiew.
BONUSY
Oprócz zwiastunów na płycie i ciekawej, eleganckiej książeczki ze zdjęciami znajdziemy pęknie brzmiącą na dwóch płytach CD muzykę z filmu, będącą składanką wybraną przez rodzinę i współpracowników Marleya. Niektóre z utworów to ABC reggae, inne usłyszymy po raz (być może) pierwszy. Zaskakujące jest to, że parę zupełnie odbiega od tego, co kojarzymy z Marleyem – to przede wszystkim utwory instrumentalne. Ciekawe składanki!
Jan / veroika
Premiera DVD: 22.11.2012
|
Opinie użytkowników (1)
ergość 2015-24-01 10:31 Odpowiedz
świetna!!