Bez wątpienia DiCillo udało się dotknąć fenomenu zespołu, a jego fabularyzowany dokument, pozbawiony czołobitności, a momentami drastycznie szczery, jest zarówno poetycką opowieścią o sile tworzenia muzyki będącej manifestem wolności, dramatycznym obrazem autodestrukcji i staczania się Jima Morrisona po równi pochyłej, jak i próbą odpowiedzi na pytanie, czemu Doorsi wciąż uwodzą nowe pokolenia fanów.
Ten film nie jest więc surfingiem po biografii wokalisty i zespołu, ale odkrywaniem owej tajemnicy popularności, czemu pomaga bardzo specyficzna narracja. „The Doors…” zaczyna się od chwili, w której... wszystko się skończyło. Głos spikera radiowego oznajmia, że w pokoju paryskiego hotelu znaleziono ciało Jima Morrisona, który zmarł na atak serca (przynajmniej tak brzmi oficjalna wersja). Wtedy czas się cofa, a my obserwujemy rodzenie się legendy od jej zarania, czyli od spotkania czterech chłopaków, z których tylko dwóch miało pojęcie o muzyce. Grający na gitarze Robbie miał tylko pół roku doświadczenia, a Jim nigdy nie śpiewał i nie potrafił czytać nut. W niczym to jednak nie przeszkodziło.
DiCillo bezbłędnie punktuje te momenty w karierze zespołu, dzięki którym narodziła się legenda, jak choćby podczas występu zespołu w Ed Sullivan Show, kiedy prowadzący zakazał użycia w tekście piosenki „Light My Fire” słowa higher, kojarzącego się z narkotykami. Jim zgodził się, po czym będąc na wizji wykrzyczał to wprost do kamery. Jeszcze wcześniej wyśpiewał w „The End” słynną kwestię „Mother. Yes son? I want... to fuck you”, co poskutkowało zerwaniem z zespołem kontraktu na występy w klubie Whisky a Go-Go. Choćby po tych ekscesach widać, że The Doors wpisywali się idealnie w filozofię zbuntowanego pokolenia lat 60. Fakt, że zabrakło ich na Woodstock (zespół czekał na apelację od wyroku skazującego Jima na 4 miesiące robót), w niczym tego nie umniejsza.
Na odkrywanie tajemnicy fenomenu grupy naprowadzają mocno tkwiące w klimacie epoki dzieci kwiatów i ich rozczarowania kondycją świata wyjątki z wywiadów z członkami zespołu, fragmenty listów (jak ten od ojca Jima do syna), wiersze Morrisona, wspomnienia świadków, relacje prasowe, a przede wszystkim zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia: zarówno te publikowane, jak i te nieznane (np. z dzieciństwa Jima i prywatne Raya Manzarka z jego azjatycką dziewczyną). Sporo amatorskiego materiału filmowego, fragmenty nagrań, reportaży z koncertów i studyjnych wywiadów daje pojęcie o elektryzującym klimacie, jaki tworzyli muzycy wokół i między sobą. Smaczkiem są nagrania z krucjaty przeciwko The Doors, jaka rozpętała się po tym, jak Morrison obnażył się (choć właściwie nie utrwalono tego na zdjęciach) podczas koncertu w Miami.
Dobór materiału graficznego i muzycznego (bo przecież każda płyta była inna) odzwierciedla ewolucję członków zespołu, jak i zachodzący w ciągu lat ich funkcjonowania powolny rozkład ich przyjaźni, a co za tym idzie zbliżanie się nieuchronnego końca, który nastąpiłby, nawet gdyby Jim nie umarł w symbolicznym wieku 27 lat (mając tyle lat zmarli Janis Joplin i Jimi Hendrix).
ASPEKTY TECHNICZNE
Muzyka The Doors zyskała głębszy oddech. Jej zapis uprzestrzenniono i bez trudu można wyłowić w kanałach dźwięki poszczególnych instrumentów: hiszpańsko brzmiącą gitarę Robbie'ego Kriegera, rytmiczną perkusję Johna Densmore’a, basowe organy Raya Manzarka. Z wyczuciem użyto Dolby Digital 5.1, by archiwalnym ujęciom z koncertów i studia nagraniowego nadać odpowiedni power. Dochodzący z frontów wokal Morrisona zyskał jeszcze cieplejsze i głębsze brzmienie. Warto dwukrotnie obejrzeć film, choćby ze względu na osoby świetnych narratorów – w wersji angielskiej Johnny'ego Deppa, a w wersji polskiej wcale nie gorszego Michała Skolimowskiego.
Zgodnie z zamierzeniami (jak przypuszczamy) nie starano się, by podrasować i oczyścić materiał filmowy, który miał oddawać atmosferę tych czasów i medialny szum wokół zespołu. Archiwalnych zdjęć i filmików nie wygładzano: są upstrzone śmieciami analogowymi, wśród których najbardziej uciążliwe są rysy i kropy. Obraz (wyłączając zdjęcia czarno-białe) ma specyficzny, czerwonawy koloryt charakterystyczny dla taśm z lat 60. Nawet ujęcia fabularne są mocno stylizowane i zrobione na modłę tamtych czasów.
BONUSY
Jest niedługi, ale bardzo wartościowy dokument „Wspomnienie o Jimie Morrisonie” będący zapisem wywiadów z sędziwym ojcem Jima Morrisona, emerytowanym admirałem, oraz młodszą siostrą Jima, która wspomina, że nie wróżyła bratu takiej medialnej przyszłości i była przekonana, iż zostanie biednym beatnikiem. W pamięci ojca, który przeżył syna o 37 lat, jawi się on jako mądry, kreatywny, ale pozbawiony talentów wokalnych pożeracz książek. Przyznaje, że nie słuchał muzyki The Doors, ograniczając się do czytania o zespole w prasie. Opowiada też o greckim napisie, który oznacza „wierny sobie”, wyrytym na nagrobku pochowanego na paryskim Père-Lachaise Jima.
veroika |