I nie chodzi o jej skład – chodzi o głębię portretowania jej członków, o ich wielowymiarowość, o ważkość ich misji, o motywy ich działań… Film jest ekranizacją powieści J.R.R. Tolkiena „Hobbit: Tam i z powrotem”, powieści baśniowej, o lżejszym klimacie niż późniejszy i o wiele dojrzalszy trzyczęściowy „Władca Pierścieni”. Dodajmy jeszcze, że książka do opasłych nie należy – liczba stron, w zależności od wydania, waha się pomiędzy 200 a 300, tymczasem Peter Jackson zdecydował się na nakręcenie na jej podstawie aż trzech blisko trzygodzinnych epickich filmów! I to chyba budziło najwięcej kontrowersji: na upartego można by upchnąć wszystko w jednym filmie, dwa – a tyle początkowo zamierzano zrealizować – byłyby już jak najbardziej wystarczające. Trudno nie odnieść wrażenia, że rozciąganie materiału ponad miarę miało posłużyć tylko i wyłącznie zapełnieniu kasy, zaś z dramaturgicznego punktu widzenia obraz na tym traci… Co nie znaczy jednak, że „Hobbit…” jest złym filmem.
Głównym bohaterem jest zamożny Bilbo Baggins, hobbit ceniący smaczne jadło (stąd pękająca w szwach spiżarnia i takież spodnie) i święty spokój. Pewnego dnia w jego domu pojawia się czarodziej Gandalf, a zaraz potem trzynastu krasnoludów pod wodzą Thorina Dębowej Tarczy (którzy to, ku utrapieniu gospodarza, może wzrostu są i nikczemnego, ale żołądki mają bez dna…). Gandalf wspiera wyprawę Thorina i jego kompanów wyruszających, by z rąk smoka Smauga odbić dawną przebogatą siedzibę krasnoludów. Czarodziej proponuje Bilbo dołączenie do wyprawy, ten odmawia. Rano wyrusza jednak tropem kompanii Thorina i razem z nimi rusza ku przygodzie. A tej nie zabraknie – na drodze staną olbrzymie trolle, gobliny, a także… Gollum.
O ile „Władca Pierścieni” to uniwersalna opowieść o walce dobra ze złem, o mącących zdrowy rozsądek pokusach posiadania władzy, to „Hobbit…” jest przede wszystkim baśnią, malowniczą opowieścią o elfach, krasnoludach, czarodziejach, trollach i mitycznych stworach. I jako taką trzeba ją odbierać, niekoniecznie doszukując się we wszystkim drugiego dna (bo czasem go tutaj zwyczajnie nie ma). Peter Jackson potrafi opowiadać i oszałamiać widza, co potwierdził i w swym najnowszym dziele: film ogląda się z dużą przyjemnością. To przygoda przez duże „P”, bezpretensjonalna, czasem zabawna, czasem straszna. Technicznie dopracowana do perfekcji. Ze względu na niebywałe rozciągnięcie opowiadanej historii zdarzają się jednak niekiedy dłużyzny (które niektórzy potraktują jako sielankowe obrazki ilustrujące życie w Śródziemiu), mnożą się mniej ciekawe wątki poboczne, a rozmach ogólnie jest mimo wszystko mniejszy niż we „Władcy Pierścieni”. Inny jest też przede wszystkim ciężar gatunkowy obydwu dzieł. Jeśli jednak ktoś pokochał bohaterów z „Władcy Pierścieni”, pokocha i awanturników z kompanii Thorina.
ASPEKTY TECHNICZNE
Nie ma mowy o jakimkolwiek zawodzie, jeśli chodzi o obraz i dźwięk, co chyba nie powinno być niespodzianką po poziomie, do jakiego przyzwyczaiła nas jacksonowska trylogia. „Hobbit” skrzy się opalizującymi w słońcu tęczowymi kolorami. Cudowne jaskrawe zielenie Shire, kość słoniowa, żółte złoto i różowe niebo Rivendale, srebrzyste szarości jaskini Golluma, miękkie, ciepłe brązy norki Bilba wyglądają przepięknie. Kompozycje, również te kolorystyczne niektórych kadrów przypominają obrazy Friedricha, inne sielskie, niemalże trójwymiarowe, pejzaże Henry’ego Moore’a. Ostrość boska! To, co miało być ostre ma brzytewne brzegi, to, co miało być miękkawe ma lekką, intencjonalną oczywiście, poświatę. Widoczność szczegółów znakomita: od prążków w tęczówkach Smeagola/Golluma przez odpryski skał w górach czy nitki – za przeproszeniem – smarków obrzydliwych leśnych trolli po najdrobniejsze źdźbło trawy w Shire. Nawet w czasie scen z mocno dynamicznym ruchem nic nie umknie naszym oczom.
Dźwięk rozłożysty w całej swej przestrzennej rozciągłości. Pełen subtelności dźwiękowych i mocarnych basów. Przykładem sceny buchającej od tych ostatnich jest tolkienowska gigantomachia, czyli pojedynek skalnych gigantów. Miotający olbrzymimi skałami godzą w siebie wzajemnie, a każdy cios to wyzwanie dla subwoofera. Tym ciosom oraz odpadaniu kawałków ich skalnych ciał i spadaniu w przepaść towarzyszą basy, które potęgują już i tak niezłe wizualne wrażenie.
Wśród subtelnych scen prym wodzą sceny w lesie czarownika Radagasta Burego, z przestrzenią wypełnioną ćwierkaniem ptaków, szumem liści, pohukiwaniami sów, bzyczeniem much, a wreszcie przeciągłym wyciem. Ciekawą sceną jest ta w jaskini Smeagola/Golluma, gdzie jego schizofreniczne szepty, wycia i syki podbijają rozchodzące się kręgami echa. Poza tymi opisanymi scenami mamy cały asortyment innych odgłosów życia tolkienowskich postaci: wrzaski Orków, jazgot psów, wycie Wargów... Muszę przyznać, że muzyka do Tolkiena odpowiada mi bardziej niż do LOTR. Jest mniej melancholijna i sentymentalna, bardziej zróżnicowana i przygodowa z mocnymi wokalizami i chórami męskimi.
BONUSY
Spośród wielu rodzajów bonusów, jakie zawierały dodatki do trzech części LOTR te, które pokazywały zza kulis życie na planie filmowych w sposób dosyć subiektywny były najciekawsze. Nic więc dziwnego, że tym razem postawiono na coś sprawdzonego. Bo głównymi dodatkami do „Hobbita” jest 10 reportaży, tu nazwanych Videoblogsami, podzielonych tematycznie i kręconych chronologicznie tak jak powstawały trzy bloki zdjęciowe. Ich reżyserem, a zarazem głównym aktorem jest reżyser filmu, Jackson, który tworzy coś w rodzaju kroniki filmu. Jest ciekawie, bo podpatruje życie ekipy, zauważa dziwactwa jej członków, rejestruje zderzenia filmowej magii z rzeczywistością. Ot jakiś krasnolud rozmawia przez komórkę, ktoś zmęczony drzemie na stercie ubrań, a zespół grafików dostaje głupawki walcząc na rekwizyty. Jackson potrafi spojrzeć z pełnym rozbawienia dystansem na to, co dzieje się na planie, a jednocześnie widać, jaki ogrom pracy został w film włożony. A to tworzy nową opowieść o jakimś problemie, wydarzeniu czy przygodzie... Pierwszy rejestruje maoryskie powitanie w Nowej Zelandii i początek prac na planie. Drugi pokazuje jak szuka się nowych lokacji, w których trzeba uwzględnić miejsce na całe zaplecze logistyczne, co równa się dwóm boiskom do rugby. Trzeci mówi o najciekawszych miejscach/scenach bloku pierwszego i rejestruje wizytę Johna Rhysa-Daviesa (Gimmliego z LOTR) na planie filmowym. Czwarty blog to szereg ciekawostek technicznych a propos możliwości technicznych jakie daje 3D i kręcenie 48 klatek na sekundę. Mowa w nim o tym, że owa zaawansowana technika, która umożliwia dostrzeżenie większej liczby detali wymaga zastosowania zupełnie innej koncepcji kolorystycznej (z dużą ilością czerwieni) i naturalnych szczegółów typu ludzkie włosy w perukach, nie zaś sztuczne, bo przy tej ostrości widać jak się te ostatnie inaczej poruszają. No i usłyszymy też jak bardzo osobiście Jackson traktuje sprzęt nazywając kamery imionami członków swej rodziny, bliskich i zwierząt… Piąta część bloga to szczegóły pierwszych zdjęć w plenerze, czyli w filmowym Shire. Zobaczymy „przyozdabianie” Bag End stadami owieczek, świnkami i kurami. Szósty blog to blog podróżniczy, koncentrujący się na logistyce podróży ekipy i związanymi z tym trudnościami np. koniecznością przygotowania posiłków czy postawienia toi toi dla ekipy złożonej z 400 osób i to w terenie! Blog siódmy pokazuje nam pracę ludzi na zapleczu: modelarzy, rysowników, speców od efektów specjalnych trójwymiaru, którzy wprawdzie nie tylko ruszają się sprzed biurek, ale niemalże sypiają w biurze. Ósmy blog jest poświęcony ComicCon, czyli konwentu komiksu imprezy, która skupia miłośników komiksów z całego świata, a wśród nich duża grupę stanowią oczywiście zdeklarowani miłośnicy tolkienowskiego świata, ale i surowi krytycy jakichkolwiek artystycznych jego obróbek. Dziewiąty blog pokazuje etap postprodukcji – montażu, pogłębiania kontrastu, dodawania warstw kolorystycznych, nagrywania dźwięku i prewizualizacji – co o dziwo – stosuje się jeszcze na etapie postprodukcji. No i wreszcie dziesiąty blog, który pokazuje w jak karnawałowym i zabawowym klimacie odbywała się premiera filmu. Oglądanie tych reportaży zajmuje bite 2 godziny, ale warto je poświęcić by zajrzeć Jacksonowi przez ramię. Poza ta potężną dawką wiadomości jest jeszcze krótki materiał tematyczny „New Zealand, Home Of Middle Earth” (10 min), który jest tak naprawdę turystyczna wizytówką tego pięknego kraju wyspy. Mamy w nim na przykład ciekawe zestawienie tego jak dana panorama wygląda w filmie a jak w rzeczywistości i doprawdy niewiele dodano by uczynić krajobraz idealnym, bo on po prostu jest taki sam w sobie. Dodatki usytuowane na drugiej płycie kończy wiązanka zwiastunów filmowych i gier na podstawie dzieła Jacksona.
Jan/veroika
Data premiery 9.04.2012
|
Opinie użytkowników (1)
zet 2013-16-04 23:51 Odpowiedz
Otrzymuje ocenę najwyższą! Troszeczkę przy długi.