XV FESTIWAL IMIENIA RYŚKA RIEDLA. KU PRZESTRODZE. 27-28 LIPCA 2013 ROKU. POLA MARSOWE, PARK ŚLĄSKI W CHORZOWIE.

XV FESTIWAL IMIENIA RYŚKA RIEDLA 2013

Skazani na upał

Odbywający się od paru lat na terenie Pól Marsowych Parku Śląskiego w Chorzowie Festiwal im. Ryśka Riedla na stałe zagościł w ramówce letnich wydarzeń kulturalnych na Śląsku. Obecna, jubileuszowa, piętnasta edycja imprezy, zapisała się w pamięci festiwalowiczów lepiej niż poprzednie, a to za sprawą brzmień mniej bluesowych, a bardziej rockowych.

Pogoda dopisała. Lejący się z nieba żar (w granicach od 37 stopni) przez cały weekend sprawił, że występujący na scenie artyści mieli trudne warunki pracy. W związku z upałem masowa publiczność zapełniała miejsce pod sceną dopiero, gdy słońce zachodziło.

Już w sobotę, w samo południe scenę rozgrzewały zespoły konkursowe: Sheep, Roots Rockets, Andy MC, Kuwejt, The Blues Experience, My z Delty, Sold My Soul i Jumanji.

Ja z przyczyn obiektywnych i ode mnie nie zależnych, załapałem się dopiero na końcówkę bardzo dynamicznego występu Sold My Soul. Trochę jest w tej muzyce bluesa, ale przede wszystkim klimatów amerykańskiego południa. Taki southern-rock zagrany po naszemu, ale widowiskowo.

Zresztą Sold My Soul zagrał następnego dnia, ponieważ wygrał konkurs festiwalowy.

Pozytywne wrażenie sprawił koncert Jumanji, nie tylko za sprawą urodziwej skrzypaczki, ale alternatywnych brzmień. Jednak jeśli chodzi zachowanie sceniczne i aranżacje, przed zespołem jeszcze sporo pracy.

Moja przygoda z piętnastą edycją festiwalu rozpoczęła się jednak tak na dobre dopiero, gdy w okolicach godziny szesnastej na scenie zainstalował się Jacek Dewódzki & Revolucja.

Dewódzki, niegdyś śpiewający w Dżemie w zastępstwie Ryśka Riedla, zawsze był duszą niepokorną szukającą nowych rozwiązań i poszukującą. Tę postawę widać w muzyce Revolucji, ostrej, zadziornej, z rockowo-metalowo-punkowym pazurem. Mimo lejącego się z nieba żaru, zespół przykuł uwagę publiczności nie tylko faktem, że jego liderem jest były wokalista Dżemu, ale dobrym wykonaniem.

Występująca po Revolucji Śląska Grupa Bluesowa z Leszkiem Winderem, Janem „Kyks” Skrzekiem, Michałem „Gier” Giercuszkiewiczem, Mirkiem Rzepą oraz gościnnym udziałem Adama Kulisza, dała udany występ. Jego repertuar wypełniły kompozycje z dwóch jak dotąd wydanych przez zespół płyt: „Bo takie są dziewczyny” i „Pełnia słońca”. Skrzek od lat znany ze swojej swojskości razem z Winderem pokazał, że jego miejsce na festiwalu jest jak najbardziej zasłużone. Grany przez ŚGB śląski blues wybrzmiał tamtego dnia bardzo szczerze.

Mimo że TSA zainstalował się na scenie z zegarkiem w ręku w okolicach osiemnastej, słońce nadal było w zenicie.

Śmiało napiszę, że koncert TSA (a widziałem ten zespół na festiwalu parę razy) był jednym z najlepszych występów grupy, jakie na nim dała kiedykolwiek, a na pewno występem dnia.

Ostatnia płyta TSA została wydana przeszło dekadę temu, to jednak nie przeszkodziło to zespołowi dać powalający koncert w pełnym tego słowa znaczeniu.

Publiczność wsłuchana w klasykę TSA bawiła się znakomicie, a Marek Piekarczyk z hiszpańską brodą, ubrany w biel wyglądał jak za czasów jego występów w musicalu Jesus Christ Superstar. Wizualnie i wokalnie prezentował się znakomicie. Jednak widowisko w całości ukradł mu Andrzej Nowak, który swoją grą i scenicznym show skupiał na sobie największą uwagę nie tylko publiczności, ale i fotoreporterów.

Zagrane nieomal na jednym wdechu między innymi „Wysokie sfery”, „Na co cię stać”, „Zwierzenia kontestatora”, „Biała śmierć” czy „51” (przez Nowaka na kolanach przez cały czas trwania utworu) sprawiły, że TSA pokazało tym wyścigowym występem wielką klasę.

Występujące po koncercie TSA tyskie Cree miało bardzo ciężkie zadanie. Rozgrzana publiczność oczekiwała czegoś ekstra. Oczywiście Cree dało dobry występ, jak na swoje możliwości, jednak nie udało się jej przebić występu poprzednika. Sebastian Riedel razem z zespołem na przestrzeni lat i grania na festiwalu rozwinął się, jednak mam wrażenie, że ten rozwój był i jest zbyt powolny. Rockowo-bluesowy repertuar Cree przypadł do gustu publiczności, u której zespół ma spory kredyt zaufania, ale mnie osobiście ten występ nie porwał. Zespół jak był rzemieślnikiem, takim już zostanie. Brakuje mi w tej muzyce lekkości, finezji i odrobiny artyzmu, a niektóre kompozycje grupy sprawiają wrażenie topornych.

Gdzieś w okolicach godziny dwudziestej nastąpiło oficjalne przywitanie festiwalowej publiczności przez jego twórców, prezydenta miasta Chorzowa oraz ogłoszenie wyników konkursu festiwalowego.

Gdy zbliżała się godzina dwudziesta pierwsza, sceną i publicznością zawładnął Adam Palma i jego gitara akustyczna. Mimo że na scenie był tylko on ze swoim instrumentem, pokazał że posiada warsztat i pomysł na siebie (oryginalne wykonanie „Little Wing” Hendrixa). Zagrany razem z Piotrkiem Sierściem z 4 Szmerów cover AC/DC zabrzmiał oryginalnie.

Dokładnie po dwudziestej pierwszej, mając pełną oprawę świateł, najlepszy dźwięk i wypełnioną pod sceną wierną publiczność, pojawił się Dżem. Tradycja festiwalowa przyzwyczaiła publiczność, że Dżem zawsze grał na nim drugiego dnia jako gwiazda i zamykał tę imprezę dając popisowy koncert.

Tym razem Dżem zagrał w sobotę, gdyż w niedzielę miał zakontraktowany koncert na festiwalu w Mrągowie…

Co tu dużo pisać. Dżem jeszcze nigdy nie zagrał na tym festiwalu poniżej prezentowanego od lat bardzo wysokiego poziomu. Obok występów bardzo dobrych, zdarzały się też wybitne, szczególnie te grane jeszcze w Tychach, na Paprocanach.

Tegoroczny koncert Dżemu również potwierdził tezę, że ta grupa jest po prostu nieśmiertelna i markowa. Zespół brzmiał wybornie, a publiczność mimo, że zmęczona upałem nie zawiodła. Nie zabrakło między innymi „Whisky”, „Najemnika I”, „W drodze do nieba”, „Listu do M.”, „Do kołyski”, „Do przodu”, „To tylko dwa piwa”, „Wehikułu czasu”, „Małej alei róż”, „Prokuratora i mnie”, „Snu o Victorii”. Niespodzianką i to niemałą był wspólny występ Dżemu i Partyzanta –

przyjaciela Ryśka – który zagrał z grupą „Autsajdera” na cyi. Publiczność była wniebowzięta.

Zespół jak zawsze zagrał blisko dwu godzinny koncert. Teraz było podobnie. Bisował i to aż sześć razy. Balcar mimo że śpiewający od początku w stylu Ryśka i podobnie jak on zachowujący się na scenie, po latach pracy w Dżemie, wypracował swój własny, rozpoznawalny styl.

Tego dnia festiwal nie zakończył się. Po północy publiczność zobaczyła dokument „Dzieci Kotana”, a ci którzy mieli jeszcze siły przenieśli się do Leśniczówki.

Drugi dzień festiwalu

Niedziela, 28 lipca 2013 była jeszcze bardziej upalna niż dzień poprzedni.

Nie dziwi więc, że od godziny dwunastej aż do szesnastej, pod sceną wiernie i dzielnie czatowała bardzo skromna liczebnie grupa fanów i paru fotoreporterów w fosie. Upał był nieznośny i okropnie dokuczliwy.

Niestety ominęła mnie przyjemność obejrzenia koncertów zespołów, które wygrały festiwalowy konkurs. Zwycięzcą pierwszego miejsca został zespół Sold My Soul, który w ramach wygranego konkursu miał zagwarantowane między innymi koncert w trakcie Festiwalu „Solo Życia” w Lublinie 31 sierpnia 2013 roku oraz występ w następnej edycji Festiwalu Muzycznego im. Ryśka Riedla.

Pod sceną znalazłem się dopiero, gdy zainstalował się na niej L’Orange Electrique, laureat ubiegłorocznej, XIV edycji festiwalu. Zespół, którego wokalistą jest Włoch, Michele Cuscito z powodzeniem zagrał elektryzującą dawkę rock-bluesa psychodelicznego pokazując, że korzenie gatunku ma we krwi. Oprócz autorskiego repertuaru, skądinąd nośnego, bluesowego i korzennego (świetne solówki na harmonijce), znalazło się miejsce na psychodeliczną przeróbkę „Whole Lotta Love” Led Zeppelin, która ożywiła zmęczoną upałem nieliczną, ale wierną publiczność.

Było dobrze po szesnastej, gdy na scenie pojawiła się Redakcja, zespół w którym wokalistą jest Adam Antosiewicz Jr, syn organizatora oraz Darek Dusza, człowiek-instutucja.

Zespół z premedytacją, pewny siebie zagrał niemodną już mieszankę punk-rocka. Od strony muzycznej i tekstowej grupa oprócz tego, że idzie „pod prąd” panującym trendom, bardzo mocno trzyma się rozwiązań aranżacyjnych charakterystycznych dla polskiego rocka lat osiemdziesiątych, takiego jakie pamiętamy z jarocińskich festiwali. Było rockowo, punkowo, zadziornie, był klimat i dobra zabawa. Pod względem ruchu scenicznego Dusza momentami przypominał Micka Jonesa z The Clash (te skoki, szpagaty).

Występ Ściganych był dość nietypowy. To jedyna grupa, która na festiwalu zagrała covery Dżemu i to aż dwa: akustyczną wersję „Wehikułu czasu” (słabe wejście jak na początek koncertu) i elektryczną „Detoxu” (było lepiej). Ten trochę ruch „pod publiczkę” przypadł do gustu publiczności, choć bez wątpienia było to pójście na skróty. Na pocieszenie dodam, że w wersji „bez prądu” na skrzypcach zagrał Jan Gałach. Zespół grając w szczytowym momencie upału zagrał również coś ze swojego repertuaru: „Schowaj rady”, „Bez hamulców”, ale mocno też postawił na covery. Był więc i „Hound Dog” autorstwa Jerry’ego Leibera i Mike’a Stollera i co okazało się totalnym zaskoczeniem „Polski” grupy Human. Było nieźle, jednak ze wszech miar wolę wersję oryginalną i głos Kostka Joriadisa…

Było dobrze po osiemnastej gdy na scenie pojawił się pARTyzant (oryginalna pisownia) w składzie gitara, wokal i bębny. Mimo to muzyk za sceniczną postawę (poczucie humoru i pokora) otrzymał znakomite przyjęcie ze strony publiczności. Jego koncert to nie było odegranie autorskiego repertuaru, ale prawdziwy muzyczny performance. Na uwagę zwróciły wywodzące się z doświadczeń życiowych teksty muzyka. Zagrana na finał kompozycja na gitarę graną na ołówkach zrobiła wrażenie. Jednak największe emocje zrobiła kompozycja „Żółty beret”.

Zemollem grający klasycznego rocka, porwał publiczność luzem i przebojowością. Grający w jego szeregach Andrzej Kowalczyk razem z Rafałem Rogulskim doskonale trzymali dyscyplinę. Śpiewający po polsku i angielsku wokalista, wyglądał jak Scott Weiland ze STP i podobnie jak on zachowywał się na scenie. Zemollem to grupa składająca się ze starych wyjadaczy, dlatego też repertuar, który grali był bardzo dojrzały muzycznie. Zagrane na sam koniec „Rockin’ In The Free World” Neila Younga w żywiołowej wersji potwierdziło tezę, że cover jest najlepszy na wszystko. Zwłaszcza taki, który zna każdy.

Koncert dnia

Występ Raiders był czymś czego nie spodziewałem się. Widziałem ten zespół już w 2005 roku, gdy festiwal Ryśka Riedla odbywał się jeszcze na tyskich Paprocanach, a wokalistką zespołu była Ola Łysiak śpiewająca równie mocnym głosem, co Janis Joplin. Zespół wykonując swój rewelacyjny autorski repertuar i wiązankę „Whole Lotta Love”/„Back In Black” w ciągu trwającego niespełna godzinę występu dosłownie „pozamiatał” festiwalową publicznością. Koncert mnie zelektryzował i na długo zapadł w pamięci. Z tamtego festiwalu po latach pamiętam tylko jego. Wówczas zespół grał w pełnym słońcu. Na XV edycji festiwalu, grając pod osłoną nocy, zrobił to samo co kiedyś, ale z podwójną siłą.

Widziałem bardzo wiele koncertów, ale tak naprawdę na niewielu z nich doznałem prawdziwego olśnienia. Takim olśnieniem, ba sensacją festiwalu był koncert Riders z nową wokalistką, jaką jest Jolanta Tubielewicz, dziewczyna z północy Polski, odkryta w „Szansie na sukces”.

Okazało się, że dała sobie równie dobrze radę co jej poprzedniczka. Chropowatość Łysiak zastąpiła wrażliwością i barwą głosu bardzo podobną do głosu Chylińskiej.

Koncert Riders okazał się wystrzałem elektryzującej adrenaliny, popisem błyskotliwości i koncertem dnia. Obok występu TSA, było to największe wydarzenie festiwalu, może nawet największe. Riders zaprezentował widowisko na światowym poziomie wysoko podnosząc poprzeczkę wykonawczą. Po ich występie słowo zachwycający weszło na wyższy poziom. Publiczność i nie tylko, była koncertem autentycznie oszołomiona. Sam zespół był również mocno zaskoczony tak gorącym przyjęciem.

Cechowała go świeżość, spontaniczność, piorunująca mikstura doświadczenia scenicznego połączona z młodością, rockową oryginalnością i zadziornością. Klasa na poziomie światowym. Świetny warsztat, doborowe i dopracowane aranżacje sprawiały, że klasyka Riders w postaci takich kompozycji jak „Czy potrafisz”, „Mała”, „Wiara”, „Nowy horyzont”, „Widzę inaczej”, „Nigdy nie jest za późno”, „Stój” i „Droga” zabrzmiały jak rasowe blues-rockowe granie wprost z amerykańskiego Południa. Całość żarła aż ciarki przeszywało.

Osobną sprawą jest Jolanta Tubielewicz, młoda, jeszcze mało znana piosenkarka. Nie dość, że doskonale dawała sobie radę wokalnie, to równie świetnie prezentowała się wizualnie na scenie. Tubielewicz (przypominająca Alanis Morisette za najlepszych lat) oczarowała chorzowską publiczność zgrabnością w poruszaniu się po scenie, kocią zwinnością, urokiem osobistym i wybornym głosem o dużej dawce emocjonalności.

Piękne, bogate harmonie gitar, głębokie sola basowe i trafiony w punkt głos wokalistki w świetnym repertuarze sprawił, że oglądanie Riders na żywo było czystą przyjemnością.

Gwiazdą drugiego dnia był Perfect, który podobnie jak TSA grał na festiwalu wiele razy. Teraz jako gwiazda na sam koniec. Oczywiście był to świetny występ, jednak zespół zagrał tylko półtora godzinne show. Była między innymi „Autobiografia”, wyczekiwana „Kołysanka dla nieznajomej”, „Po co?”, „Niewiele ci mogę dać” i cała masa „perfecyjnej” klasyki. Znalazło się w tym koncercie również miejsce na solo perkusyjne i kompozycję instrumentalną.

Zespół dostał rewelacyjne nagłośnienie i najlepsze światła ustawiane przez swoją ekipę. Publiczność młoda i ta starsza doskonale bawiła się przy największych kawałkach zespołu. Jednak mimo to, miałem wrażenie, że dla samego zespołu fakt grania to ciężka praca. Oczywiście grupa poniżej wysokiego poziomu nie zeszła, ale w tym, co gra, nie ma już tej radości, co była dwie dekady temu jak grupa reaktywowała się. Nie winię jej za to, tylko upływ czasu. Szkoda jednak, że z płyt nagranych po 1994 roku zespół zagrał pewniaki, a zapomniał o tak świetnych rockowych kawałkach jak „Całkiem inny kraj”, „Ołowiana kula”, „Wyznanie lwa”, „Księżycowe dzieci”, „Nie raz, nie dwa”, „Zamykam oczy – widzę przestrzeń”.

Zanim jednak Perfect zagrał bisy, na scenę weszła grupa ze stowarzyszenia MONAR, która Adamowi Antosiewiczowi i Grzegorzowi Markowskiemu wręczyła po Mieczu Kotana. Jest to wyróżnienie przyznawane za szczególne osiągnięcia w przeciwdziałaniu zagrożeniom społecznym, zaangażowanie i twórczy wkład w kształtowanie opinii społecznej na temat osób zagrożonych wykluczeniem społecznym.

Po ceremonii grupa zagrał jeszcze dwa bisy: „Niepokanych” i „Jeszcze nie umarłem”. Było dobrze po północy, gdy nastąpiło oficjalne zamknięcie jubileuszowej edycji festiwalu.

Tekst i zdjęcia: Marcin Kaniak

Foto: Marcin Kaniak©

All Rights Reserved

Kinoplay.pl ©2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadne ze zdjęć zamieszczonych na tej stronie nie może być kopiowane, publikowane, reprodukowane i wykorzystywane w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody autora. Portal Kinoplay.pl nie wyraża również zgody na pobieranie pojedynczych zdjęć i publikację ich na portalach społecznościowych bez wcześniejszej zgody.

 

 


Newsletter - przyłącz się!
Bądź na bieżąco, podaj swój e-mail, odbieraj newsy i korzystaj z promocji.
  Wybierz najbardziej interesujący dział, 
  a następnie kliknij Zapisz się.