Oto bowiem śledzimy losy urodzonego na kalifornijskiej plaży w 1959 roku żółwika, który przez pół wieku wędruje po oceanicznych bezkresach, by odnaleźć tę jedną jedyną. Po drodze ani myśli oglądać się na inne żółwiczki, a gdy już znajdzie swą ukochaną (którą w dzieciństwie spotkał raz, i to na króciutką chwilę – to się nazywa miłość od pierwszego spojrzenia!), spłodzi z nią stadko żółwików i będzie wiódł żywot statecznego opancerzonego gada morskiego…
Po drodze oczywiście spotkają go liczne przygody: starcie z rekinem, poznanie kilku żółwich przyjaciół, trafienie w ręce ekologów i hipisów, zaplątanie się w rybackie sieci i dotarcie na teren skażony wyciekającą ropą naftową. Mimo tego pozornego natłoku atrakcji film – mowa o starszych widzach – nuży. Główny bohater pływa to tu, to tam, gada z morskimi stworzeniami i sfiksowanym kotem-mitomanem (najzabawniejsza postać filmu), ale emocji wiele nie uświadczymy. O ileż ciekawszych bohaterów miały inne animacje o morskich stworkach, na czele z „Gdzie jest Nemo?”! Na dodatek, układając listy dialogowe, zapomniano o towarzyszących pociechom rodzicach i wszystkie gagi, żarty i żarciki są skierowane wyłącznie do milusińskich.
Dzieciom natomiast pewnie „Żółwik Sammy…” zapewni godzinkę (pomijając napisy, mniej więcej tyle trwa akcja) niezłej i niegłupiej mimo wszystko zabawy, w której wyraźne są elementy proekologiczne. Są piosenki, kilka pościgów, przyzwoity dubbing, jest życzliwa ośmiornica robiąca za karuzelę, jest nawet pewien nieszkodliwy i tylko pozornie groźny rekin. A że i animacja wypada porządnie, należy w sumie obraz Bena Stassena (to jeden z pionierów techniki 3D, twórca między innymi „Wyprawy na Księżyc”) uznać za solidną pozycję dla najmłodszych widzów.
Jan |