To z pewnością jedna z najbardziej nijakich (jeśli chodzi o charyzmę głównego bohatera), statycznych (na co poszło te 200 milionów dolarów?!) i głupawych ekranizacji komiksów. Zielona Latarnia – w ludzkiej wersji Hal Jordan – udanie prezentował się w animacjach, w wersji fabularnej przepadł z kretesem.
„Zielona Latarnia” to opowieść o niepanującym nad emocjami pilocie Halu Jordanie, który nagle, dzięki magicznemu pierścieniowi wręczonemu mu przez Obcego, zyskuje supermoce i staje się tytułowym wojownikiem, członkiem międzygalaktycznego bractwa dbającego o równowagę we wszechświecie. Oczywiście chłopak trafi na nieciekawe czasy – zły Parallax chce zniszczyć bractwo i zapanować nad wszechświatem. Hal z pomocą swej ukochanej Carol jest jedynym, który może go powstrzymać (o ile wcześniej opanuje władanie swą supermocą i powściągnie swój temperament).
Sensu w starciu bubka z Ziemi z bubkiem z kosmosu praktycznie nie ma – widać realizatorzy liczyli, że efekty specjalne i świecące na zielono wdzianko głównego bohatera przysłonią scenariuszowe mielizny i bezsensy. Tym razem się przeliczyli – po pierwsze efektów specjalnie wiele nie zobaczymy (owszem, te, które są, prezentują się bardzo dobrze), po drugie bohaterowie są płascy jak kartka papieru, po trzecie Ryan Reynolds, który już zaczął udowadniać, że aktorstwo na poziomie wyższym niż kretyńskie komedie dla nastolatków nie jest mu obce… zawalił na całej linii. Jego Hal jest najzwyczajniej prymitywny, jeśli przyszłość świata ma zależeć od takiego pajaca, to ja dziękuję, wysiadam. Na szczęście przyszłość kina do niego raczej należeć nie będzie – film okazał się klapą finansową sporych rozmiarów.
Jan |