Howard Wakefield wydaje się być uosobieniem sukcesu. Jest prawnikiem w cenionej kancelarii na Manhattanie. Po pracy wraca do domu na przedmieściach, gdzie czekają na niego kochająca żona i dwie córki. Jednak pewnego dnia coś w nim pęka. Ukrywa się w opuszczonym budynku naprzeciwko swojego domu, by z poddasza podglądać przez lornetkę swoją rodzinę. Zaniepokojona żona rozpoczyna poszukiwania. Te nie dają rezultatu. Obserwujący pogrążonych w rozpaczy bliskich Howard postanawia pozostać w ukryciu na dłużej...
„Tylko w samotności człowiek jest naprawdę sobą” - pod tym zdaniem Jose Ortegi y Gasseta mógłby się podpisać bohater filmu, rezygnujący z normalnego życia, by stać się przez jakiś czas jego biernym obserwatorem i odkryć kim tak naprawdę jest. Można filmowi zarzucić, że pokazana w nim sytuacja jest zupełnie niewiarygodna. To niemożliwe, by policja nie przeszukała okolicy domu zaginionego i niezbyt prawdopodobne, by zarówno żona jak i sąsiedzi nie zauważyli niczego podejrzanego. Nie o taką jednak prawdę chodziło reżyserowi i zgódźmy się na te nieprawdopodobieństwa, by pochylić się nad kluczową sytuację, o której mowa w filmie, a która jest bardzo inspirująca. No bo po co Wakefiled rezygnuje z życia jakie prowadził? Czy dlatego, że paradoksalnie przepływało tylko obok niego, zbyt szybko i zbyt chaotycznie, by poświeci mu stosowną chwilę uważności. Ukrywający się Wakefield dopiero teraz przetrawia określone wydarzenia, dopiero teraz może poświecić im swą energię i myśli. Zastanowić się, co w tym życiu zaprzepaścił i dlaczego jego rodzina wydaje się szczęśliwsza bez niego? Dzięki swemu dobrowolnemu zamknięciu zyskuje… czas, którego wcześniej nie miał w ogóle, bo go głownie marnotrawił na błahostki i wikłanie się w niepotrzebne emocje. Oglądając ten film trudno nie zastanowić się, co sami odkrylibyśmy w swoim życiu stając się jego obserwatorami. Co tracimy każdego dnia, co zyskujemy i tego nie doceniamy? Jak inni, wydaliby się wtedy nasi bliscy? Jak długo by po nas płakali? To, co najcenniejsze w tym filmie to właśnie ta refleksja dotycząca życia widza, który nie może nie odnieść tego do siebie. I który, swoją drogą, po obejrzeniu tego filmu być może inaczej spojrzy na bezdomnych, którzy czasem dobrowolnie rezygnują ze swej normalności, by na ulicy znaleźć coś co stracili. Film, choć niewiele się w nim dzieje nie jest nużący, główny bohater i jego myśli, które poznajemy w formie narracji z offu jest tyleż ciekawy, co irytujący. Izolacja nie pozbawiła go jego niezbyt przyjemnych cech, co akurat dla widza jest bardziej intersujący niż gdyby nagle krystalicznie wyszlachetniał. To jednak zgrzyta mi pod koniec filmu, bo motywacja bohatera do tego, co robi (postaram się nie spoilerować) jest tak przyziemna, że wolałabym, aby jednak scenarzysta uczynił go jednak bardziej refleksyjną osobą. Tak czy inaczej „Zaginiony bez śladu” jest zaskakującym, skłaniającym do refleksji i niepozbawionym poczucia humoru (Wakefielda dostrzegają tylko dzieci dotknięte chorobą Downa) filmem, który właściwie w pewnym wieku każdy powinien obejrzeć.
ASPEKTY TECHNICZNE
To film spokojny zarówno w warstwie wizualnej, jaki dźwiękowej nieprzeładowanej muzyką, ale z charakterystycznym motywem przewodnim. Odgłosy tyłów dyskretne: kroki, szelesty, szurnięcia, skrzypnięcia i tym podobne. Obraz jest stonowany, przeważają szarości, zimne błękity, zielenie i brązy. Sceny dziejące się w domu są jaśniejsze z przewagą bieli w odcieniu kości słoniowej i pasteli. Niezbyt rażąca w oczy ostrość i dość przeciętny kontrast.
BONUSY
Zwiastuny.
veroika |