Seria o X-Menach już pożerała swój własny ogon, już zmierzała w stronę dna, ale za sprawą obrazu Matthew Vaughna pokazało się światełko w tunelu. Twórca „Przekładańca” i „Gwiezdnego pyłu” nakręcił prequel, czyli opowiedział o początkach znajomości Magneto, profesora Xaviera, Mystique i innych barwnych odmieńców. Pokazał ich pierwsze miłostki, próby zmierzenia się z odmiennością, prywatne dramaty (świetnie zapowiadająca się, a potem nieco zbanalizowana scena z małym Erikiem, późniejszym Magneto, w obozie koncentracyjnym), rozstanie w gniewie – Magneto bowiem, jak się okazało, przyjaźnił się z Xavierem! A w międzyczasie mutanty są werbowane do służby CIA i mają szansę uratować świat przed nuklearną zagładą (są lata 60. XX wieku, trwa wyścig zbrojeń).
Mniej jest w „X-Men: Pierwsza klasa” typowo komiksowych zagrywek, a i klimat nieco inny: film ma elementy kina szpiegowskiego i dramatu o dorastaniu. Pogłębiono portrety psychologiczne niektórych postaci, dobrze oddano paranoję zimnowojenną. Dobrze spisali się aktorzy – niektórzy, mowa o grającym Magneto Michaelu Fassbenderze, nawet bardzo dobrze. Powstał udany film – choć inny niż dzieła Bryana Singera, co dla jednych pewnie będzie jego plusem, a może być minusem dla innych.
Jan
|