Spokojne życie profesora Mike’a Lawforda wywraca się do góry nogami kiedy nagle, w ułamku sekundy, podczas parady z okazji Halloween znika jego synek. Rozpaczliwe poszukiwania nie dają efektu – dziecko jakby zapadło się pod ziemię. W rok później Mike zaczyna doświadczać czegoś w rodzaju dziwnych, przerażających wizji. Są one niezrozumiałe, ale wydają się mieć jakiś związek z zaginięciem syna. Mike nie cofnie się przed niczym, aby odnaleźć utracone dziecko.
Na początku niewesołą refleksja – otóż dla mnie patrzenie na cierpiętniczą minę Nicolasa Cage’a obnoszoną we „Wrotach zaświatów” było samo w sobie niezłym horrorem, gorszym niż cały film. Aktor nie zmienia mimiki twarzy ani na sekundę, zapominając o prawidłach sztuki aktorskiej – nie można cały czas grać na tej samej strunie… A przecież zdaje się o tym pamiętać w innych produkcjach – niedawno tak jak miło zaskoczył mnie w filmie „Joe” sprzed dwóch lat... Niestety, teraz znów utwierdził mnie w przekonaniu, że bardziej przejmuje się zarabianiem pieniędzy niż moszczeniem sobie miejsca w artystycznym (nie komercyjnym) światku. Tak jak kiedyś wpadki tylko mu się przydarzały, tak teraz zdarzają mu się dobre filmy… Bo też trudno „Wrota zaświatów” nazwać dobrym filmem. Założenie było nawet niezłe – oto duch oskarżonej niesprawiedliwie kobiety mści się na przyszłych mieszkańcach miasta za popełnioną na niej i na jej dzieciach straszliwą zbrodnię – to już wykonanie jest o wiele gorsze. Twórcy ograniczają się do serowania nam mocno ogranych, horrorowych chwytów, które na dobrą sprawę poza wywołaniem krótkiego dreszczyku nie są w nas w stanie wzbudzić mocniejszych wrażeń. Właściwie najlepszą sceną filmu jest ta kiedy ginie synek bohatera, gdy ten na chwilę puszcza jego rękę. Tu możemy sobie wyobrazić, co my czulibyśmy jako rodzice… i się przerazić. Potem już jest dziwnie nielogicznie: duch działa irracjonalnie – zabija jak popadnie i zupełnie bez sensu, no bo dlaczego niby ma mieć prawo do czegoś więcej niż porywanie dzieci (co zagwarantował sobie w rzuconej klątwie). A już wygląd zjawy to klisza klisz wszystkich horrorów jakie mi się przypominają – ubrana w jakieś obdarte łachmany postać o pokancerowanej twarzy – gwoli ścisłości, gdyby zginęła na stosie powinna albo straszyć jako zjawa niespalona albo spalona na popiół… Skąd więc ten dziwny melanż?
Podsumowując - lubię się pobać, ale chciałabym mieć czego – a tu tego nie znalazłam!
ASPEKTY TECHNICZNE
Tu akurat nie można powiedzieć złego słowa. Film robi wrażenie oglądamy nocą, jako że siły nadprzyrodzone są w nim dosyć energiczne. A to przesuwanie mebli, a to grzmoty, a to wybuch ognia w chińskiej jadłodajni, a to szelest skrzydeł olbrzymiego sępa, a to wyładowania elektryczne – zawsze coś atakuje z wnętrza głośników. Pod koniec filmu dźwięk się w ogóle dynamizuje a scena na moście to już wymarzona separacja i dźwiękowa mała apokalipsa: ryk zjawy, szum wiatru, hałaśliwy atak innych duszyczek brzmią naprawdę dobrze.
Obraz dosyć ciemnawy, ale kontrast jest na tyle przyzwoity, by nawet w ciemnościach widać było dobrze dosyć nieciekawą fizis mordującej zjawy. Kolory naturalne, tylko w sekwencjach obrazujących wydarzenia z przeszłości dominuje złotawy brąz i miękkie żółcienie. Falowanie krawędzi (okapy, dachy, boki budynków) to jedyna poważniejsza usterka transferu.
BONUSY
Zwiastuny.
veroika |