Film ukazuje kulisy morderczej rywalizacji Edisona i Tesli o to, który system elektryczny zrewolucjonizuje nie tylko współczesny obu wynalazcom świat, ale cały następny wiek. Fabuła oscyluej wokół chicagowskiej wystawy światowej, do oświetlenia której ma być użyty prąd zmienny Tesli współpracującego z inżynierem i wynalazcą Georgem Westinghousem lub stały, za którym optuje Edison.
Jedno trzeba przyznać temu filmowi. Człowieka korci, by dowiedzieć się czegoś więcej o opowiadanej historii i sprawdzić jak to było naprawdę. A trzeba tak zrobić, ponieważ film jedynie surfuje po tematach, w żadnych się tak naprawdę nie zanurzając. Sztuka selekcji wątków nie była w tym wypadku mocną strona reżysera, skądinąd twórcy znakomitego „Earl, ja i umierająca dziewczyna”. Tutaj zagubiliśmy się w kotłowaninie wątków, które nijak nie wybrzmiały. Co więcej nie zdążyliśmy się utożsamić z żadną postacią, za żadną nie trzymamy kciuków i nawet śmierć żony Edisona, prawdopodobnie dramatyczna i chwytająca za serce spłynęła po nas jak po woda po kaczce. „Wojna o prąd” przypomina zrealizowanego w 2001 roku „Vidocqa” francuskiego reżysera Pitofa, w którym oprawa plastyczna tak przysłoniła sensacyjną wszak fabułę, że pamiętamy jedynie udziwnione kadry i… żadnej akcji. Tu jest podobnie, w dodatku męczy konieczność utrzymywania rozpraszanej uporczywie uwagi i frustracja wynikająca z faktu, że się nam to nie udaje. Szkoda, że tak ciekawa opowieść jest w stanie tak znużyć widza, tym bardziej, że mając takich aktorów jak Benedict Cumberbatch i Michael Shannon można było lepiej zainwestować ich talent. Co więcej opis i wskazująca na to okładka nie oddaje faktycznego stanu rzeczy, czym widz czuje się dodatkowo skonsternowany. Dopiero gdzieś tam pod koniec filmu można od biedy mówić o pojedynku Tesli i Edisona i to dopiero, gdy ten pierwszy wchodzi w sojusz z wynalazcą Georgem Westinghousem i to ta relacja, między nim a Edisonem wysuwa się w filmie na plan pierwszy. |