Nowy film Nicolasa Windiga Refna podzielił widzów – o ile „Drive” wszyscy uznali za niezwykły, o tyle „Tylko Bóg wybacza” części odbiorców się spodobał, a część uznała go za pseudoartystyczny bełkot. Trudno określić – biorąc pod uwagę oniryczność narracji, sekwencje jak ze snu, brak ciągu przyczynowo-skutkowego zdarzeń w wielu momentach – czy oglądamy piękny wizualnie, ale pusty obraz o zemście i przemocy jako nieodłącznych składnikach męskiego świata, czy też zagłębiamy się w jakiś sposób w nie do końca zdrowy umysł głównego bohatera i przedstawianych wydarzeń nie powinniśmy brać dosłownie…
Młody Amerykanin Billy gwałci i zabija tajską dziewczynę. Miejscowy policjant umożliwia ojcu ofiary dokonanie zemsty. Na wieść o śmierci Billy’ego do Bangkoku przybywa matka zamordowanego, która wymusza na drugim z synów, Julianie, prowadzącym w stolicy klub z walkami bokserskimi (choć to tylko przykrywka – Julian największe pieniądze zbiera z handlu narkotykami), by ten odnalazł winnych śmierci brata i dokonał zemsty. Julian najchętniej zostawiłby sprawę w spokoju, ale perswazjom matki nie potrafi się oprzeć i rozpoczyna szukanie odpowiedzialnych za śmierć Billy’ego.
Przyznam, że należę do tej grupy widzów, którym nowe dzieło Refna nie przypadło do gustu – wytrwałem przed ekranem z 3 powodów: dobrej gry Ryana Goslinga (Julian), dobrej muzyki i przepięknych ujęć. Reszta wydała mi się naciągana i niepoukładana, pseudowschodnia filozofia mieszała się z hollywoodzkim blichtrem, wielu zachowań bohaterów nie dawało się logicznie wyjaśnić. Widać, że reżyser postanowił, że nakręci dzieło przez duże D, nie miał więc ochoty niczego klarować, iść na łatwiznę czy podsuwać jakichś tropów, ale brnął w zaparte w artyzm nawet gdy całość zrobiła się koszmarnie zawiła… Zdobył co prawda nominację do Złotej Palmy na MFF w Cannes (choć mam wrażenie, że twórcy z „ambitnym” nazwiskiem, czyli von Trier czy inny Tarantino dostaliby tam ostatnio nominację obojętnie z jaką szmirą by nie przyjechali, za samo nazwisko), ale biorąc pod uwagę jego wcześniejsze dokonania, raczej mocno obniżył loty…
ASPEKTY TECHNICZNE
Co scena to inna maska kolorystyczna, nie zmienia się tylko jedna – niemal przez cały film głównym kolorem jest czerń skontrastowywana, a to z kiczowatym różem, a to z krwawą czerwienią, a to z zimnymi błękitami, a to z mdławymi seledynami. Przy czym kolory te stanowią jedynie barwne, symetryczne tudzież mozaikowe plamy stworzone przez specyficzne, bardzo intensywne oświetlenie. Kompozycje kadrów zapierają dech w piersiach, są wysmakowane, intrygujące, zadziwiają swym kontrastem, ot choćby ta w barze gdzie ubrane na różowo, wystylizowane na amerykańskie podlotki z lat 50. są świadkami wyrafinowanych, okrutnych tortur, a całość oświetlana jest łagodnie płynącymi cekinami różowych plamek. Ostrość dobra w scenach dziennych, w nocnych kadry przybierają oniryczny szlif, kontury przedmiotów i zarysy postaci rozpływają się, by zostać wchłonięte przez czarne tło.
Ścieżka muzyczna bardzo dziwna, hipnotyczna, pulsująca, mająca wydatny udział w tworzeniu niepokojącego, mocno odrealnionego klimatu filmu. Muzyka oparta jest głównie na syntezatorach i organach, ale też na smyczkach i instrumentach drewnianych, sporo w niej chwilami chaosu, szarpiących nerwy pasaży i dysonansów. Zupełną niespodzianką są cukierkowo kiczowate piosenki karaoke wykonywane w filmie przez aktorów. Poza okupująca tyły muzyką znajdzie się w nich miejsce na szum deszczu z początku sekwencji, odgłosy strzelanin czy miękkie plaśnięcia podczas bijatyk.
BONUSY
Nic.
Jan/veroika
|