Bohaterów „Tajemniczego świata Arrietty” dobrze znamy – to postacie z serii książek Mary Norton o rodzie Pożyczalskich, malutkich ludzików żyjących pod podłogą/wewnątrz ścian domów, które co pewien czas „pożyczają” sobie potrzebne im przedmioty (to pewnie dlatego czasem nie możemy znaleźć odłożonej na chwilę rzeczy…). Pożyczalskich – tym razem występujących pod nazwiskiem Clock – na warsztat wzięli sobie twórcy ze słynnego studia Ghibli, z Hayao Miyazakim na czele (napisał scenariusz). Film ma wszystkie zalety produkcji wychodzących z tej japońskiej firmy: wspaniałą animację, magię, ciekawe postacie i mądrość niedostępną większości amerykańskich bajek.
Tytułowa Arrietty jest córką państwa Clock, mieszkających w starym domu na przedmieściach Tokio. To dziewczyna śmiała i dzielna, choć tak mała, że musi mieć oczy dookoła głowy, by nie paść łupem kocura. Do domu wprowadza się nastoletni Sho, chłopiec chory na serce, który ma tam znaleźć spokój od miejskiego gwaru i zacząć się kurować. Trudno jednak zachować spokój, gdy pewnego dnia staje się oko w oko z mikroskopijną nastolatką… Między nim a Arrietty nawiąże się przyjaźń, która wprowadzi spore zamieszanie w życiu rodziny Clocków. Wystawi ich też na niebezpieczeństwo odkrycia przez dorosłych…
Hiromasa Yonebayashi, najmłodszy reżyser w historii produkcji ze studia Ghibli (36 lat), nakręcił stylową opowieść o pokonywaniu uprzedzeń i zderzeniu dwóch różnych światów. W Japonii film odniósł sukces (7,5 miliona widzów, rekord, jeśli chodzi o film debiutanta), w USA przeszedł bez większego echa, choć krytyka go chwaliła, u nas nie wszedł do kin. Cóż, sukcesu kasowego nie mógł zagwarantować – to przygoda w starym stylu, film, w którym postacie są ważniejsze od akcji. Czy dzieci przyzwyczajane do tego, by było coraz szybciej, efektowniej i więcej, są w stanie w skupieniu wysiedzieć 90 minut przed telewizorem? Mam nadzieję, że tak, film jest tego warty.
Jan
|