„War At The Warfield” to zapis koncertu Slayer, jaki odbył się 7 grudnia 2001 roku, po premierze albumu „God Hates Us All”. Wśród 6 premierowych kawałków nie zabrakło rewelacyjnego „Bloodline”, „Here Comes The Pain”, „Disciple”, „God Send Death”. Z „Divine Intervention” mamy „Dittohead”, z „Diabolus In Musica” „Stain Of Mind”. Nie zastaniemy ciężkiego jak czołg „Gemini” z punkowo-trashowego „Undisputed Attitude”, „I Hate You”, „I’m Gonna Be Your God” czy wolnego „Better Peace” z „Diabolus In Musica”. Na korzyść nowych rzeczy, zespół częściej sięga po żelazną klasykę i bardzo słusznie.
Po krótkim wstępie zapalają się światła i od razu, od mocnego uderzenia, rozpoczyna się show. Na płycie jest 19 utworów. Po dokonaniu obowiązków promocyjnych zespół w drugiej jego części przechodzi do klasyki. Gdzieś po „Bloodline” zaczyna się koncert życzeń, który kończy jak zawsze „Angel Of Death”.
Od strony muzycznej Slayer jest konsekwentny w tym, co robi, i potrafi zdobyć się na kontrowersyjność. Zespół pozostał wierny swojemu światopoglądowi w tekstach krytykujących toczącego Amerykę raka nietolerancji i przemocy.
Ten półtoragodzinny show jest przedni, ale pod względem szybkości i wściekłości przegrywa z młodszym o dekadę koncertowym opus magnum, jakim jest „Live – Decade Of Aggression”. Tam czuć było determinację i dlatego ten album utrwalił szczytową formę zespołu.
Tu natomiast mamy zawodowy koncert. Zespół już nie musi niczego udowadniać. Dynamika i tempo wyśmienite, oczywiście brak może tej iskry co dekadę temu, ale młodzieńczą butę zastąpiło zawodowe wykonawstwo dostarczające w ekstremalnych dawkach ścianę miażdżącego dźwięku.
„War At The Warfield” pełne spotęgowanej, zabójczej szybkości i ciężaru ogląda się bardzo komfortowo ze względu na wysoki poziom realizatorski. Widać, że jest to pierwsza liga. Sporej wielkości scena, w pełni profesjonalny zapis „z nieba, morza i lądu”. Nie ma to takiej dynamiki w montażu, jak to się robi obecnie, ale też dlatego nie dostaniemy oczopląsu. Realizatorzy nie mieli łatwego zadania, gdyż scenę spowija mrok rozświetlany niebiesko-czerwonymi światłami lub sztuczną mgłą. Wszystko widać wyraźnie i z odpowiedniego kąta i odległości.
Świetnie prezentuje się poplamione czerwoną farbą graffiti z logo Slayer i tytułem płyty „God Hates Us All” usytuowane na środku sceny. Jest odpowiednio mrocznie, ostro i bezkompromisowo. Slayer w tym koncercie naprawdę nie ma się czego wstydzić.
Najmocniejsze momenty to „Raining Blood”, „Seasons In The Abyss”, „South Of Heaven”, „Angel Of Death”, a więc klasyka.
Dysk z koncertem Slayer to od strony technicznej (z wyjątkami) i merytorycznej rzecz wysokich lotów. Jedynym zgrzytem jest przejście pomiędzy warstwami. Nie wiedzieć czemu, wybrano środek koncertu, w miejscu, kiedy unosi się zgiełk gitar gotowych do kolejnego ataku pomiędzy „Mandatory Suicide” a „Chemical Warfare”. Irytuje chwilowe wstrzymanie obrazu, gdy przez scenę przechodzi Araya. Denerwują też wstawki z wypowiedziami fanów powtykane pomiędzy niektóre utwory. Cała reszta palce lizać. Okładka – fantastycznie oddająca to, czym jest scena po koncercie Slayera – polem bitwy.
ASPEKTY TECHNICZNE
Panoramiczny obraz jest bardzo dobrej jakości. Kolorystyka żywa, bogactwo nasyconych barw, czernie głębokie. Klarowność i przejrzystość na wysokim poziomie, bez szumów i przeostrzeń. Dynamiczną pracę kamer dopełniają szafirowo-czerwonawe światła zalewające całą scenę i świecące w ciemności napisy. Słabą stroną transferu są momenty, gdy twarz Arai odcina się od tła, a czerń wylewa się poza kontury. Generalnie jakość transferu jest bez zarzutu. Jest klimatycznie.
Słabiej jest z dźwiękiem. Trashmetalowy koncert powinien mieć mięsisty dźwięk swoją adrenaliną wtłaczający nas w fotel. Ścieżka wielokanałowa rozczarowuje tym, jak ją zmiksowano. W systemie DD 5.1 we frontach mamy odseparowane gitary Kinga (prawa strona), Hannemana (lewa), bas Arai i bębny. Wokal Arai wkomponowany w kanał centralny jest nagrany zbyt głośno w stosunku do gitar grających we frontach, przez co ma się wrażenie dysharmonii. Głos wokalisty dominujący nad gitarami zepchniętymi w tył brzmi dziwacznie i w wersji wielokanałowej źle tego się słucha.
O niebo lepiej jest zmiksowana ścieżka w Dolby Digital Stereo. Tam zachowano właściwe proporcje głosów instrumentów i wokalu. Brzmienie jest gęste, ale odpowiednio selektywne.
BONUSY
W dodatkach znajduje się 48-minutowy materiał wypełniony kontrowersyjnymi wypowiedziami amerykańskich ortodoksyjnych fanów Slayer. Ich komentarze są różne: „[...] Slayer to nie seks. To religia. Koncert Slayer to jak pójście do kościoła. Ten zespół otworzył mi oczy na ciemność i katolicyzm. Jeśli nie chcesz słuchać Slayer, powinieneś umrzeć...”. Przeprowadzone z fanami wywiady przesiąknięte są jadem. Dziennikarz podpuszcza rozmówców, zadając im pytania na temat morderstw, satanizmu, śmierci, ulubionych utworów. Niektóre odpowiedzi w tej sondzie są ciekawe, inne żenujące. Wymarzony materiał dla socjologa. Przeciwieństwem są zdystansowane wypowiedzi Kirka Hammetta z Metalliki czy Scotta Iana z Anthraxu. Zostawiono miejsce na wypowiedzi muzyków o ostatniej płycie. Na pytanie, czy zespół powinien dostać Grammy, Hanneman unosi środkowy palec ku górze i mówi f**k off. Jest także oddający intencje zespołu, krwisty (dosłownie) teledysk do „Bloodline” oraz making of z jego kręcenia. Na koniec galeria zdjęć.
Marcin Kaniak
|