„Live Intrusion” to pierwsze koncertowe wideo Slayera wydane w 1995 roku na kasecie VHS, a w 2010 roku na DVD. Koncert odbył się 12 marca w Mesa Amphitheatre w stanie Arizona i był ostatnim koncertem amerykańskiej trasy promującej album „Divine Intervention”. Trasa wiodła również przez Polskę, a zespół dał porywający koncert przy wypełnionej po brzegi hali zabrzańskiego MOSiR-u.
Już od pierwszych strzałów „Raining Blood” czuć klimat i wiadomo, że „Live Intrusion” jest koncertem, który ma klimat. Widok muzyków stojących nieruchomo frontem do publiczności i tworzących ścianę dźwięku nawet na DVD robi piorunujące wrażenie. W powietrzu czuć siarkę, a zespół gra tu lepiej niż na „War At The Warfield”. Tam był budżet, ale nie było młodzieńczej buty. Tu nie ma budżetu, ale jest koncert sfilmowany wyjątkowo awangardowo. Slayer im młodszy, tym lepszy.
„Raining Blood” ma taką siłę rażenia, jakby w publiczność wjechał wielotonowy tir na pełnej prędkości. Fani smagani riffami jak biczami obrywają bardzo konkretne ciosy. „Raining Blood” bardzo płynnie przechodzi w „Killing Fields” z nowej płyty. Nie mija sekunda, a Araya przedstawia zespół: „We are Slayer” i ten rusza z kopyta z „War Ensemble”. Tempo i wykonanie zabójcze. Pomiędzy kawałkami nagranymi na żywo pojawiają się krótkie migawki z wojaży po świecie. Sporo z nich to głupawe żarty.
Zagrane w wolniejszym tempie „At Dawn They Sleep” okazuje się świetnym wstępem do „Divine Intervention”, a ten z kolei do ultraszybkiego „Dittohead”. Po „Captor of Sin” zespół wpuszcza trochę sabbathowskiego klimatu, grając „213” poświęcony postaci psychopaty Jeffreya Dahmera. Na koncercie nie zabrałko „South of Heaven” i „Sex, Murder, Art”. Zanim zabrzmi „Mandatory Suicide”, przed naszymi oczyma przelatują migawki z pobytu zespołu w Polsce, a dokładnie z wizyty w Oświęcimiu. Gdy padają pierwsze riffy szaleńczej wersji „Angel of Death”, zespół jest już rozkręcony na maksa. Po „Hell Awaits” koncert powoli dobiega końca. Rarytasem jest wykonanie „Witching Hour” z repertuaru Venom wspólnie z Robbym Flynnem z Machine Head. Show wieńczy „Chemical Warfare”.
Mimo że koncert nie był rejestrowany w formacie HD, tylko na kolorowej lub czarno-białej taśmie 8 i 16 mm, „Live Intrusion” ogląda się z niesłabnącym zainteresowaniem, lepiej niż superprodukcję „War At The Warfield” w panoramie i z dźwiękiem dookolnym. Tu mamy 70 minut niesłabnącego czadu. To, podejrzewam, jeden z ostatnich takich koncertów Slayera w tak dobrej formie.
ASPEKTY TECHNICZNE
Niewątpliwą zaletą tego koncertu jest to, że jest „hermetyczny” wizualnie. Oglądanie „Live Intrusion” polega nie na podglądaniu muzyków na scenie, ale wrażeniu uczestnictwa w koncercie. Oko kamery przenosi nas na scenę w Arizonie i dosłownie wdziera się w publiczność. Nie jest obojętnym rejestratorem, ale drapieżnym uczestnikiem-współtwórcą widowiska.
Realizatorzy wykazali się dużą swobodą twórczą. O ile kolejne DVD Slayera były klasycznymi rejestracjami koncertów, o tyle „Live Intrusion” to jeden z ostatnich tak awangardowo nakręconych koncertów. Na uwagę zasługują oryginalne kąty ustawienia kamery, zastosowanie odważnych ujęć ze sceny i świetny miks wizualny całości. Dzięki wmontowaniu migawek z publiczności, ze sceny, zza pleców muzyków, zastosowaniu rybiego oka, wykorzystaniu przyspieszeń, zwolnień, najazdów i odjazdów kamery całość ogląda się jak materiał wprost z pierwszej linii frontu. Widać jak na dłoni, że koncert filmował ktoś, kto nie siedzi w wozie transmisyjnym i wydaje komendy, tylko ktoś z ambicjami na autentyczne wideo koncertowe. Montażysta ostro majstrował, aby efekt finalny powalał wizualnie. Nawet jak na współczesne standardy film jest tak zrobiony, że nie ma się czego wstydzić. Obraz cechuje kinowa płynność. Dzięki temu to, co oglądamy, ma swoje własne tempo i dramaturgię. Czasy cyfrowych rejestracji dopiero mają nadejść.
Niby nie ma tu DTS-u, bo jest tylko ścieżka dźwiękowa w LPCM Stereo, ale muszę przyznać, że to, co leci z głośników, to prawdziwa siarka. Dawno nie słyszałem tak autentycznie, pysznie brudnego i wściekle przesterowanego czadu. Zazwyczaj dźwięk na koncertowych DVD odbiega jakością od tego, co słychać na żywo. Jest albo zbyt perfekcyjny, na podobieństwo nagrania ze studia, albo płaski jak decha. Tutaj mamy dwa kanały nieskompresowanego stereo, a ma się wrażenie, że tych czterech facetów produkuje ŚCIANĘ POTĘŻNEGO DŹWIĘKU, który miażdży.
To jedno z niewielu DVD posiadające ścieżkę dźwiękową najbardziej zbliżoną do tego, co słychać na prawdziwym koncercie na żywo.
BONUSY
Nie ma takowych, ale pomiędzy utworami znajdują się migawki z wojaży po świecie.
Marcin Kaniak
|
Opinie użytkowników (1)
waldemar sz 2013-23-01 18:33 Odpowiedz
w wozie transmisyjny nie wydaje si komend tylko miksuje obraz złożony z kilkunastu kamer w spsób live, przyspieszenia i inne efekty to domena montażystów
pozdrawiam