Do kogo jest skierowany „Rango”, tego chyba nie wie nikt… Niby to bajka, ale dziecku bym jej nie pokazał. Nie chodzi o to, że umknęłyby mu wszystkie smaczki związane z nawiązaniami do filmów z Johnnym Deppem – z „Arizona Dream” na czele – czy do twórczości Sergio Leone. Nie chodzi nawet o to, że tytułowy kameleon zachowuje się i gada, jakby dzień zaczynał od wizyty w holenderskim coffee shopie: w „Rango” pojawiają się strasznie wyglądające (dla dzieci i co wrażliwszych dorosłych) stwory (patrz: przejechany pancernik), a bohaterowie w saloonie, jak przystało na twardzieli i męty społeczne, tańczą, piją, lulki palą!
Główny bohater wiódł stateczne życie domowego kameleona w terrarium. Ale dnia pewnego wypadł ze swego mieszkania, kiedy jego właściciel przemierzał z dobytkiem autem pustynię Mojave. I tak kameleon w charakterystycznej pstrokatej, kwiecistej koszulce ruszył boso przez świat, dzierżąc pod pachą gumową rybkę, by odnaleźć dom. Po kilku niebezpiecznych przygodach trafił do… Piachu, małej mieściny, której mieszkańcy cierpią z powodu terroryzujących ich złoczyńców i chronicznego braku wody. Rango podszywa się pod znanego zabijakę i jako szeryf rozpoczyna walkę z bezprawiem i poszukiwanie źródła wody.
Groteskowe postacie, brzydka – zamierzenie – scenografia, straszne typki, zawiłe dialogi (warto zobaczyć ten film bez dubbingu – mówiący głosem Deppa Rango JEST Johnnym Deppem i z innym podkładem traci przynajmniej połowę wartości), nawiązania do klasyków kina, parę scen przemocy i maaaaasa absurdu: trudno, żeby taki film podbił dziecięce serduszka… Dorosłych, o ile lubią taką konwencję (czyli jeśli lubią dzieła Tima Burtona, bo to podobny klimat), gad o nieskoordynowanych ruchach może zawojować.
Jan |