I w ten nurt wpisuje się „Predators”, czyli kolejna opowiastka o perfekcyjnych zabójcach z brzydkimi szczękami. Z jednej strony film nawiązuje do pamiętnego oryginału z Arnoldem Schwarzeneggerem – na przykład akcja dzieje się w dżungli (większość zdjęć nakręcono na Hawajach) – z drugiej widać, że scenarzystom brakuje już pomysłów i zaczynają gonić w piętkę.
Tym razem fabuła osadzona jest na planecie, którą Predatorzy wykorzystują jako swe poletko treningowe. Widać znudziło im się zabijanie Obcych, gdyż zwierzyną łowną uczynili Ziemian. Pechowi Ziemianie to grupa agentów specjalnych, zabójców różnej maści (jakuza, mafia rosyjska) i szumowin, którzy pod wodzą niejakiego Royce’a (mało pasujący do roli bohatera kina akcji Adrien Brody) postanawiają podjąć walkę ze świetnie wyposażonym w sprzęt bojowy wrogiem. Niespodziewanego sojusznika znajdują w Predatorze-odszczepieńcu.
Jest mrocznie i krwawo, w tle oglądamy rywalizację o przewodnictwo w grupie i wewnętrzne konflikty straceńców. Tło jest jednak bardzo mglisto zarysowane, gdyż z chwilą podjęcia próby naszkicowania portretów psychologicznych bohaterów wkraczają do akcji producenci, na czele z Robertem Rodriguezem, grożący paluszkiem – więcej akcji, więcej krwi, więcej potworów, bo box-office się nie zaprezentuje korzystnie! I już reżyser napuszcza na biednych zabijaków jakieś dziwaczne psy (?), wyglądające, jakby urwały się ze smyczy tubylcom z „Avatara”…
Film jest bardzo dynamiczny, w kilku momentach przyjemnie zaskakuje (nie ma wątku miłosnego, choć piękna niewiasta hasa na ekranie w skąpej odzieży), oprawą muzyczną i kadrowaniem nawiązuje do pierwszego „Predatora”. To ewidentnie plusy produkcji Nimróda Antala, która jest lepsza niż chociażby druga część „Obcy kontra Predator”. Minusów jest jednak zdecydowanie więcej i wydaje się, że temat został już do cna wyeksploatowany. To znaczy wydaje się krytykowi. Ale przecież hollywoodzcy scenarzyści blockbusterów potrafią wymyślić historie, o których krytykom się nie śniło. W najgorszych koszmarach…
Jan |