Pięcioro osób budzi się w wyłożonym stalowymi płytami pokoju. Twarze skrywają stalowe hełmy, a do ich szyi przyczepione są łańcuchy. W pewnym momencie mechanizm zaczyna przyciągać łańcuchy do ściany, w której obracają się wmontowane w nią piły. Nazajutrz w miejskim parku gapie zauważają ciało w stalowym hełmie zwisające z mostu. Policja odkrywa że nieszczęśnik, który zginął po obcięciu połowy twarzy miał za paznokciami krew Johna Kramera – Jigsawa.
Ponoć producenci pierwszej „Piły” wcale nie byli pewni, czy nakręcą sequel. Przekonały ich tysiące e-maili z żądaniami kontynuacji historii Jigsawa. Kolejne części powstawały rok po roku. Na ósemkę, którą właśnie oglądamy musieliśmy czekać, aż 7 lat.
Sekret sukcesu „Pił” zasadza się na powtarzalności 3 motywów: tajemnicy co do autora pułapek (Jigsaw to czy nie? – oto jest pytanie), dramatyzmu wyboru, jakiemu zostają poddani nieszczęśnicy uwięzieni w pułapkach oraz technicznej atrakcyjności samych pułapek. Śmiem twierdzić, że najważniejsze jest to ostatnie, bo też pomysły na uśmiercanie bliźnich w „Piłach” są niezwykle oryginalne, od skomplikowanych maszynerii rodem z czasów Inkwizycji po proste, acz mrożące krew w żyłach wybory typu oko czy życie? Filmowane to jest dokładnie, precyzyjnie, z różnych punktów widzenia, i nawet, gdy któraś część cyklu nie była zbyt logiczna, nadrabiała atrakcyjnością scen „piłowej” zabawy w zabijanie.
Ósemka w porównaniu z poprzednimi częściami, zwłaszcza środkowymi, ma spokojniejszą, bardziej uporządkowaną, choć również pełną niespodzianek narrację i dzięki Bogu mniej udziwniony, bo mniej poszatkowany montaż. Stroboskopowa narracja odeszła – mam nadzieję – w zapomnienie, bo też oddała niedźwiedzią przysługę cyklowi. Mniejszą wagę przywiązywano do przesłania filmu, większą do nadążenia za tym, co się dzieje na ekranie. A przecież filozofia Jigsawa, tak ochoczo kultywowana przez grono wyznawców czy kolejnych dziedziców jest ciekawa i dlatego tak przekonująca dla innych, że wypływa z dobrej intencji, jaką jest naprawienie świata, w postaci… korekty zachowania ludzi. A ponieważ ci są skłonni do refleksji dopiero czując lęk przed śmiercią, po to właśnie powstają skomplikowane pułapki Jigsawa. Grzeszniku przyznaj się do winy i okaż skruchę – brzmi jego motto. Wprawdzie zazwyczaj na refleksję ów ma mało czasu zanim zostanie rozbebeszony, ale szczęśliwcy którym się udało zachować życie zapewne zastanowią się zanim powtórzą swe błędy. Ta starotestamentowa sprawiedliwość nieco wprawdzie zawodzi – ludzie przyznają się i przepraszają, a pomimo tego i tak giną, ale widoczniej Jigsaw lepiej wie (i tu motyw z Ósemki) kogo oszczędzić i… po co.
Tak czy inaczej śledzeniu fabuły jak zwykle towarzyszy mniejsze napięcie, niż smakowaniu wyrafinowanych piłowych pułapek z przecinaniem, miksowaniem, duszeniem i topieniem w ziarnie (ukłon w stronę „Świadka” z Harrisonem Fordem?), czy robieniem z ludzkiej głowy kwietnej ikebany! W „Pile: Dziedzictwie” pułapki są zbiorowe, dotyczą kilku osób. I ci – by przeżyć - muszą wykazać się dużą wolą współpracy. Muszą też poświęcić dosłownie i w przenośni cześć siebie i wykazać się inteligencją, ale to w przypadku ofiar piłowego zabójcy nie jest standardem. Niezły wątek gore, który dotyczy zamkniętych w pułapce ludzi przeplata się z nieco słabszym kryminalnym. Detektywi prowadzący śledztwo i patolodzy badający kolejne ciała jako mniej lub bardziej związani z Jigsawem będą się nawzajem podejrzewać i oskarżać. Bardziej obchodzi ich załatwianie swoich własnych interesów niż wgłębianie się w sprawę. Dopiero w finale przestanie im być tak zabawnie, gdy przyjdzie im naprawdę stanąć oko w oko z… dziedzictwem Jigsawa.
Przed seansem zachodziłam w głowę co wymyślą twórcy, by tchnąć życie w całkowicie już martwego i dawno rozłożonego Johna Kramera alias Jigsaw. I nie zawiodłam się jeśli chodzi o ich pomysłowość. Nie będę zdradzać oczywiście na czym polega niespodzianka, ale faktem jest, że w ósemce Jigsaw – wieczny jak Lenin – trwa nadal, a jego filozofia w formie nagrań magnetofonowych wciąż przemawia do umysłów ciemnych mas.
Najzabawniejsze z „Piłach” jest to, że Jigsaw, ów bohater-ewenement, choć martwy, jest o ironio jedyną osobą, z którą mamy szansę się jakkolwiek zidentyfikować. To zasługa gry Tobina Bella, którego charakterystyczna oszczędna gra i niesamowity głos jest tym, co podnosi nam ciśnienie. To też niestety dowód na to, że nie mają twórcy „Pił” szczęścia do wykonawców ról drugoplanowych. Zazwyczaj są to aktorzy o przeciętnym talencie (dotyczy to też aktorów tej części, może z wyjątkiem Calluma Keitha Rennie grającego detektywa Hallorana), którzy na tle Tobina Bella wypadają słabo. A propos tego wątku i ostatniego pomagiera Jigsawa faceta o cokolwiek drewnianym obliczu, czyli agenta Hoffman to spieszę donieść, że ten został… porzucony (wątek oczywiście a nie Hoffman). Będą zawiedzeni ci, którzy chcieli się przekonać czy Hoffman przypadkiem nie uwolnił się z łazienki i czy nie zemścił się na dr Gordonie. Nie wiadomo, może twórcy powrócą do tego wątku kiedyś, na razie ci, którzy nie pamiętali o co chodziło w poprzednich częściach oscylujących wokół detektywa Hoffmana czy dr Gordona mogą „Piłę: Dziedzictwo” spokojnie oglądać. Mnie osobiście w ogóle to nie przeszkadza, bo to Jigsaw jest spoiwem cyklu, a nie oni.
Podsumowując „Piła: Dziedzictwo” nawiązując do narracji Jedynki jest dobrze skonstruowanym thrillerem, w którym rzeczy zaskakujące mają swoje uzasadnienie, pułapki są niezmiennie efektowne, a finał rzuca na kolana.
ASPEKTY TECHNICZNE
Obraz jest bardziej jednorodny fakturowo niż środkowe części cyklu. Kolorystyka utrzymana w dwóch tonacjach: brązowej (pułapki w stodole) i błękitno-szarej (laboratorium policyjne). Obraz ostry z dobrym kontrastem.
Świetnie rozłożono na kanały ścieżkę dźwiękową w Dolby Digital 5.1. Odbijający się echem zgrzyt pułapek Jigsawa: szczęk łańcuchów, szum zboża, zduszone, ciężkie oddechy, rozpaczliwe wrzaski, ryk silników czy trzask desek są dobrze słyszalne. .Aczkolwiek jak zwykle największe rażenie robi cichy, sączący się z kaset głos Jigsawa.
DODATKI
Wydanie typu booklet.
Veroika |