Jak zarzekają się twórcy, siódma część „Piły” jest częścią ostatnią tego popularnego krwawego tasiemca, który zaczął się bardzo ciekawie, a skończył zarżnięty przez producentów domagających się kolejnych odsłon. Pożegnanie wypadło ciekawie wizualnie – jeśli ktoś lubi oglądać w trójwymiarze spadające mu pod nogi flaki – ale nijako od strony treściowej.
Akcja zaczyna się dokładnie w miejscu, w którym kończyła się poprzednia część. W filmie są w zasadzie dwa wątki – pierwszy dotyczy powstania grupy wsparcia dla osób, które przeżyły spotkanie z zabawkami Jigsawa, drugi to kontynuacja rywalizacji Hoffmana z Jill Tuck – a pomiędzy nimi poupychano ile się dało krwawych scenek. Wygląda to trochę tak, jakby w szufladzie autorzy mieli zapas jatek na kilka filmów, ale że trzeba było cykl kończyć, to powybierali co ciekawsze pomysły i powsadzali je na chybił trafił, „bo może i nie łączą się nijak z fabułą, ale fajne są”. O „profesjonalnym” podejściu do pracy niech zresztą świadczy fakt, że Kevin Greutert przyjechał na plan z Toronto, tego samego dnia przeczytał scenariusz, a już następnego wziął się za reżyserię. Dobrze, że chociaż przeczytał ten scenariusz (a sam tekst był całkowicie przerabiany, między innymi przy jego udziale, jeszcze tydzień wcześniej)…
Co do samych pułapek – jest ich w filmie 11 – nie są tak wymyślne jak w poprzednich częściach. Nowością, i udanym pomysłem, jest natomiast wprowadzenie do rozgrywki publiczności (uwięzieni na wystawie sklepowej). Być może ten pomysł będzie kontynuowany, gdyż Tobin Bell przebąkiwał, że w przyszłości może dojść do ożywienia serii i nakręcenia dwóch kolejnych części, wykorzystujących między innymi motyw reality show. Jak na razie lepiej jednak, żeby „Piła” spędziła trochę czasu na konserwacji, bo zgrzyta niemiłosiernie.
Jan |