M. Night Shyamalan, jeszcze do niedawna ukochane dziecko Hollywoodu, reżyser, który zaskakiwał oryginalnymi pomysłami i odświeżył gatunek zwany w USA mystery, nakręcił swój najgorszy obraz… Słuchając dialogów padających z ekranu, ma się wrażenie, że napisały je losowo wybrane dzieci. A, jak wiadomo, dzieci bywają bardzo okrutne (w tym wypadku i dla krytyków, i dla rówieśników)… Żenujące paplanie o metafizyce, wyjaśnianie jakichś przedziwnych zawiłości z przeszłości, najbanalniejsze odzywki czarnych charakterów – to wszystko pojawia się w „Ostatnim władcy wiatru” w nadmiarze.
Akcja tego kuriozum rozgrywa się w świecie, który zamieszkują cztery rasy reprezentujące cztery żywioły: Ognia (wyglądem przypominają Hindusów), Ziemi (Indianie), Wody (Eskimosi) oraz Wiatru (coś w rodzaju tybetańskich mnichów). Zły władca Ognia rozpętuje wojnę, chcąc przejąć kontrolę nad światem. Zakończyć konflikt i pokonać tyrana może tylko Aang, potomek Awatarów (film początkowo miał nosić tytuł „Awatar: Legenda Aanga”, ale James Cameron ubiegł Shyamalana), który potrafi kontrolować wszystkie żywioły. W jego misji wspiera go rzecz jasna grupka dzieciaków różnych ras (wszystkie je grają, o dziwo, biali aktorzy). Film kosztował 150 milionów dolarów (w USA się nie zwrócił, jednak licząc wpływy w skali globalnej – jak najbardziej), ale tylko w kilku scenach może zaimponować efektami. Nawet nimi jednak trudno się cieszyć: jest tak nudny, że szybko tracimy zainteresowanie kolejnymi fajerwerkami i walkami. Do tego dochodzą wyjątkowo papierowi bohaterowie, z których odrobinkę inicjatywy i oryginalności przejawia tylko książę Zuko grany przez Deva Patela („Slumdog. Milioner z ulicy”). Wielkie rozczarowanie. Nic dziwnego, że obraz Shyamalana rozbił bank ze Złotymi Malinami.
Jan |
Opinie użytkowników (1)
iga 2011-02-05 11:31 Odpowiedz
zrupcie test