Główna bohaterka filmu, Hortense Laborie, wzorowana jest na autentycznej postaci, Daniele Mazet-Delpeuch. Daniele to kucharka-samouk, bez szkół kucharskich, która gotować uczyła się od matki i babki, i na zawsze związała się kulinarnie ze specjałami z okolic rodzinnego Perigord na południowym zachodzie Francji. Przez pewien czas jeździła po regionie i gotowała na zlecenie, potem zaczęła prowadzić coś w rodzaju szkółki kucharskiej, potem zdradzała tajniki francuskiej kuchni amerykańskim gospodyniom prowadząc warsztaty w USA. Po przyjeździe zza oceanu nieoczekiwanie dostała propozycję objęcia funkcji szefa kuchni w… Pałacu Elizejskim – prezydent Mitterand był już znużony oszałamiającą wykwintnością dań serwowanych mu przez mistrzów patelni i zamarzył o czymś swojskim. Daniele utrzymała się na stanowisku od 1988 do 1990 roku i nie miała lekko – stała się bardzo szybko wrogiem numer jeden miejscowych kucharzy. Jeśli była taka, jak pokazuje to film – a sama Daniele Mazet-Delpeuch przyznaje, że oddaje wiernie ówczesne realia – to, mówiąc szczerze, ja im się wcale nie dziwię…
Akcja filmu rozgrywa się w dwóch planach czasowych: pierwszy opowiada dokładnie opisaną powyżej (od momentu złożenia prezydenckiej propozycji) historię jej nieoczekiwanego awansu i walki o wpływy w Pałacu Elizejskim, drugi pokazuje ją gotującą, już później, dla grupy francuskich polarników w bazie na Antarktydzie (a w tle ekipa filmowa stara się nakręcić dokument o jej życiu). Całość ma złożyć się w opowieść o niesamowitej kobiecie, która walczyła o swoje i zapoczątkowała rewolucję w kuchni Pałacu Elizejskiego (była tam jedyną kobietą, obecnie panie są już w przewadze).
Losy ekranowej Hortense są rzeczywiście niezwykłe, ale pokazano je w sposób cokolwiek banalny, na zasadzie jasnych opozycji: dobra ona – źli oni, dobra kuchnia francuska – zła kuchnia z innych stron świata. Sama bohaterka jest zaś na każdym kroku gloryfikowana. Twórcy wychodzili ze skóry, żeby pokazać ją jako osobę ciepłą i życzliwą, taką, która podbije serca widzów. Na mnie jednak grana przez Catherine Frot Hortense nie zrobiła najlepszego wrażenia: małomówna, z wiecznie zaciśniętymi ustami, a przede wszystkim zadzierająca nosa kobieta wzbudza zdecydowanie mieszane uczucia… Walorem filmu jest natomiast strona wizualna – francuskie pejzaże, sekwencje wyczarowywania kolejnych potraw. Ślinka cieknie… Podsumowując: porządna i ładna dla oka rozrywka, ale jako danie główne w jadłospisie kinomana nie ma szans zaistnieć.
ASPEKTY TECHNICZNE
Obraz bardzo naturalny, acz o odmiennej stylistyce kolorystycznej. Sceny na Antarktydzie są – co zrozumiałe – zimnawe, o granatowo szarym kolorycie. W tych paryskich więcej jest słonecznych barw – oranżu, złota, miedzi i beży, a ich tłem jest kremowa biel. Czerń przyzwoita, acz mogłaby jeszcze nabrać głębi. Tak naprawdę nasycone kolory mają jedynie potrawy np. czerwona, smakowita tarta z truskawkami. Ostrość średnia, kontury są lekko rozmyte, kontrast nie wydobywa zbytnio detali drugiego planu. Zdarza się dosyć często szemranie tła (panoramy Antarktydy) i falowanie krawędzi (elementy dekoracyjne Pałacu Elizejskiego) .
Dźwięk opiera się na dialogach i to głównie one w filmie dominują. Odgłosów kuchennych jest zdumiewająco mało, a jeśli są to bardzo dyskretne. Ciekawa ścieżka muzyczna – lekkie skrzypce wchodzą wprawdzie w niewielu scenach i głównie tam gdzie brak dialogów, ale ciekawsze użycie muzyki ma miejsce, gdy potęguje ona coraz szybszym tempem narastający w kuchni konflikt lub towarzyszy pichceniu smakowitych potraw.
BONUSY
Zwiastuny.
Jan / veroika |