W dobie zaawansowanej technologii i świetnego wyposażenia doskonale skonstruowanych jachtów w najnowocześniejsze urządzenia elektroniczne rejs dookoła świata bez zawijania do portu jest czymś trudnym, ale nie karkołomnym. Jeszcze niecałe pół wieku temu nikt nawet nie wiedział, czy tak długi samotny rejs jest w ogóle wykonalny. Jednak kiedy redakcja The Sunday Times ogłosiła w 1968 roku pierwsze na świecie regaty dookoła świata bez zawijania do portu, zgłosiło się 9 śmiałków. Wszyscy byli bardzo doświadczonymi żeglarzami, oprócz jednego. 35-letni Donald Crowhurst był właścicielem firmy elektronicznej produkującej przyrządy nawigacyjne, ojcem czwórki małych dzieci i niedzielnym żeglarzem. Interesy szły kiepsko, więc uznał, że udział w regatach przysporzy mu klientów, a gdyby wygrał, jego problemy finansowe byłby rozwiązane. Poza tym kochał przygodę. Sponsorem Crowhursta, którego nie było stać na wybudowanie jachtu, został przedsiębiorca Stanley Best. Podpisali umowę, że jeśli Don wycofa się przed rozpoczęciem regat albo na samym początku, będzie musiał odkupić łódź. A wtedy zostałby bankrutem.
Crowhurst wyruszył ostatecznie (nie bez przeszkód) 31 października 1968 roku, ostatniego dnia, kiedy było to możliwe (moment startu żeglarze mogli sobie wybrać dowolnie w określonym w regulaminie zakresie czasu); pozostała ósemka żeglarzy realizowała już kolejne etapy rejsu na Atlantyku.
Warunki na oceanie były trudne, a jacht miał poważne wady konstrukcyjne – już w pierwszym tygodniu rejsu zaczął przeciekać. Rychło okazało się, że jest to jednostka nie tylko niezdolna do pobijania jakichkolwiek rekordów prędkości, ale że prawdopodobnie nie przetrwa warunków, jakie panują na oceanie. Po kilku tygodniach wyczerpującej żeglugi Crowhurst wiedział, że dalszy rejs oznacza samobójstwo. Wiedział też, że jeśli się wycofa – zbankrutuje. Że będzie musiał sprzedać dom i postawi swoją liczną rodzinę w jeszcze gorszej sytuacji niż przedtem.
Jaką decyzję podjął, pod jak ogromną był presją, jak ciężkie były warunki żeglugi, wiadomo z lektury jego dziennika pokładowego. Plan Crowhursta miał szanse powodzenia, jednak splot okoliczności okazał się fatalny. Wszystko, co mogło pójść źle, poszło źle. „Na głęboką wodę” poprzez archiwalne i współczesne wypowiedzi uczestników tamtych wydarzeń: żeglarzy, członków ich rodzin, dziennikarzy, organizatorów, zapiski z dzienników pokładowych, zdjęcia i fragmenty filmów, które kręcili uczestnicy regat, w tym Don Crowhurst, przybliża atmosferę towarzyszącą tym niesamowitym wyścigom, uczucia wszystkich zainteresowanych, kiedy na 111 dni zerwała się łączność z jachtem Crowhursta, a przede wszystkim myśli i uczucia samego Crowhursta, którego psychika stopniowo zaczęła oddalać się od prawidłowego funkcjonowania i który coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością.
Dokument Louise Osmond i Jerry'ego Rothwella jest właśnie o tym. Nie o regatach, rekordach, żywiołach, nawet nie o walce człowieka z oceanem, ale o walce człowieka z samym sobą, przy czym wysiłek fizyczny i trud żeglowania kiepskim jachtem były niczym w porównaniu z tym, co dręczyło go wewnętrznie.
Niesamowity film, dający do myślenia nad poświęceniem, wstydem, miłością, rozsądkiem, umysłem, nad innym obliczem bohaterstwa, bohaterstwa dokonanego nie w glorii i chwale, ale wynikającego z żałosnych okoliczności, po części zawinionych przez bohatera.
itk
*cytat z filmu
|