Powyższe nawiązuje nie tylko do znanej piosenki zespołu o starotestamentowej nazwie, ale i do oryginalnego tytułu. Polskie tłumaczenie w porównaniu z nim jest nijakie – angielskie można przetłumaczyć „Święty Wincenty”, i, zważywszy że w roli głównej Bill Murray gra łajdaka jak się patrzy (przynajmniej jak się patrzy pierwszym rzutem oka), niewątpliwie frapuje i zaciekawia… Tytułowy bohater to samotnie mieszkający, niemłody już mężczyzna, zgorzkniały mizantrop, który dnie spędza obstawiając stawki na wyścigach, nocami zaś upija się barze i uprawia seks z ciężarną prostytutką Daką. Narzeka na sąsiadów, nie zrobi nic za darmo, rozbije kufel w barze, jeździ po pijaku autem – ot, zgryźliwe ladaco. Pewnego dnia do domu obok wprowadza się Maggie z synkiem Oliverem. Maggie musi pracować, by nie stracić praw do dziecka, i to pracować dużo, prosi więc sąsiada o opiekę nad synem, gdy jej nie będzie. Vincent zgadza się, oczywiście za odpowiednią kwotę, i odtąd nieśmiały Oliver zaczyna z nim spędzać coraz więcej czasu. Vincent uczy go sztuki samoobrony, bierze na wyścigi i do baru, gada z chłopakiem o życiu, czasem zabiera do domu opieki, gdzie odwiedza pewną starszą panią. Zaprzyjaźniają się, Vincent robi się chyba nawet mniej zgryźliwy. Kiedy ksiądz prowadzący lekcje religii każe napisać uczniom wypracowanie o świętym, Oliver zaczyna zbierać materiały o… Vincencie. I, jak się okaże, nikt nie podejrzewa nawet, jakim człowiekiem był i jest ten samotny zgred.
Obsypany nagrodami komediodramat Theodore Melfi (w tym dwie nominacje do Złotych Globów, dla najlepszego musicalu lub komedii i dla najlepszego aktora w tych gatunkach) na przemian śmieszy i porusza. Ten obraz o przyjaźni samotnika i wychowywanego bez ojca chłopaka ma przy okazji znakomicie zarysowane tło obyczajowe i oferuje całą galerię wielowymiarowych postaci. A aktorzy pierwszoplanowi wypadli doskonale, zwłaszcza Bill Murray, który ze swą fizjonomią i sposobem bycia jest wymarzonym Vincentem (nawet zazwyczaj rozkrzyczana i irytująca prostactwem swych bohaterek Melissa McCarthy jest wiarygodna). Jest i morał: nie osądzaj nikogo zbyt pochopnie, wybrzmiewający, co rzadkie w amerykańskich produkcjach, nienachlanie i czysto.
ASPEKTY TECHNICZNE
Obraz poprawny z porządną ostrością, którą docenić można przy podziwianiu totalnie zabałaganionego domu Vincenta, w którym spora ilość widocznych szczegółów przyprawia o zawrót głowy. Kontrast wydobywa z dalszych planów zarysy przedmiotów. Dźwięk spokojny, obyczajowy z przewagą dialogów, ale nie zapomniano o pełne gitarowych rytmów ścieżce muzycznej.
BONUSY
Zwiastuny.
Jan/veroika
|