Motörhead jest jak wino, im starszy tym lepszy, a Lemmy obchodzący w 2013 roku swoje sześćdziesiąte ósme urodziny, mimo problemów zdrowotnych, nadal jest żywym ucieleśnieniem współczesnego buntownika-milionera.
„Aftershock” to dwudziesty pierwszy album studyjny w karierze zespołu, najlepszy od lat. Najbliżej mu do „Overnight Sensation” i „Kiss Of Death”.
O jego atrakcyjności świadczą aranżacje, ale i wysokobudżetowa produkcja studyjna. Płyta ma mocne, mięsiste, sprężyste i głębokie brzmienie. W warstwie muzycznej dominuje prostota i typowe dla Motörhead „szybkie granie”, czyli kanonady bębnów plus szarżujące gitary plus popisowe sola basowe Kilmistera. To, co oferuje „Aftershock” to wysoko satysfakcjonujące, heavy-metalowe boogie-woogie zagranymi na bluesową skalę. W kwestii nazewnictwa tytułów dominuje ascetyzm. Muzycznie jest prosto, zadziornie, z jadem, mocno i do przodu, ale również wyjątkowo melodyjnie jak na Motörhead przystało.
Album trwający czterdzieści siedem minut słucha się na jednym wdechu i bez uczucia zmęczenia jak „The World Is Yours”, jego poprzednik sprzed trzech lat.
Każdy następny kawałek jest logiczną kontynuacją poprzedniego. Gro rozwiązań aranżacyjnych jest bliźniaczo podobnych do wcześniejszych kompozycji zespołu. Oznacza to, że od lat dostajemy ciągle tę samą płytę, tylko zaaranżowaną na wiele sposobów. W przeciwieństwie do wcześniejszych płyt Motörhead, „Aftershock” jest niewiarygodnie szybko zagrana i z wściekłością przez Lemmy’ego wykrzyczana.
Album otwierają dwa szybkie czady, po których następuje zwolnienie w postaci bluesowej ballady „Lost Woman Blues”. Następujący po nim „End Of Time” to motörheadowy „rajdowiec”. Bardzo szybki riff wiąże kompozycję, a wiercące sola gitarowe oraz kanonada bębnów Mikkeya Dee dopełniają obrazu całości. Nic nowego, ale działa.
„Do You Believe” to koncertowy „rozkręcacz” z warczącym basem Lemmy’ego i rokendrolową solówką. „Death machine” przypomina wszystko, co wcześniej już słyszeliśmy choćby na „The World Is Yours”.
Od lat wiadomo, że ballady są specjalnością zespołu. „Dust And Glass” dorównuje „Lost In The Ozone”. Wściekły „Going To Mexico” przypomina najlepsze lata Motörhead. Następujący po nim „Silence When You Speak To Me” to pełen wściekłości i wrogości kawałek z warczącym basem i nośnym refrenem.
Kolejno „Queen Of The Damned”, „Knife”, „Keep Your Powder Dry” i „Paralyzed” to gwałtowne, żywotne, motoryczne, przebojowe jak przystało na Motörhead, naładowane wściekłością i doskonale nadające się do grania na żywo kawałki. Jednym słowem „Aftershock” w pełni zasługuje na swoją ocenę. Kiedyś ktoś napisał, że z wszystkich płyt zespołu nagranych w latach dziewięćdziesiątych, możnaby złożyć jeden przebojowy album, a resztę wyrzucić. W wypadku „Aftershock” mamy do czynienia z pozycją, na której każdy kawałek to strzał w dziesiątkę.
Marcin Kaniak |