O co wcale w kinie nie łatwo – w polskich produkcjach tego typu bohaterowie są piękni, młodzi i bogaci, mieszkają w luksusowych warszawskich apartamentach, a karierę zaczynają robić w pięć minut po pojawieniu się w mieście; w amerykańskich zaś są piękni, młodzi, bogaci i w dodatku rozchwytywani przez płeć przeciwną. I ogólnie wszyscy oni przypominają piękne figurki zanurzone w lukrze.
U Christophe’a Van Rompaeya jest inaczej – Matty ma 41 lat, dzieci (córka jest zbuntowaną nastolatką), a mąż zostawił ją dla młodszej, ale wciąż zwleka z rozwodem i łudzi kobietę, że może jeszcze wróci. Johnny ma lat 29, ale przystojniakiem nie jest, bogaczem tym bardziej: obecnie jeździ tirem do Włoch. Nim tam jednak pojedzie, na parkingu stuknie w jego „autko” Matty – znajomość rozpocznie się od karczemnej awantury, ale mężczyzna nieoczekiwanie zacznie wkrótce wydzwaniać do Matty, zapraszając na kawę. I zaczną się spotykać! Wówczas na jaw wyjdzie kryminalna przeszłość Johnny’ego i niespodziewany związek stanie pod znakiem zapytania – okaże się, że mężczyzna brutalnie pobił kiedyś swą byłą…
Rozgrywająca się w belgijskiej Moskwie (tak potocznie mówi się o przedmieściach miasta Ghent) historia jest zwyczajna, wręcz banalna, to opowieść o narodzinach miłości i drugiej młodości, ale w tym tkwi jej siła: identyfikujemy się z bohaterami i wcale nie jesteśmy pewni, że całość zwieńczy happy end. Naturalne aktorstwo, świetnie dobrana oprawa muzyczna i doskonałe wyważenie elementów dramatycznych (spotkanie na mieście byłej żony Johnny’ego) i komediowych (obiad z udziałem męża i kochanka) sprawiają, że to pozycja, po którą warto sięgnąć. „Moskwa, Belgia” wyjechała z festiwalu w Cannes z trzema, co prawda mniej znaczącymi, ale jednak cennymi i słusznie przyznanymi nagrodami.
Jan |