Do hotelu, o którego wystrój dba florystka Eloise, wprowadza się przebywający w podróży służbowej Burke, autor książki, w której opisał swoją traumę po śmierci żony i sposoby wychodzenia z psychicznego dołka. W czasie pobytu w Seattle ma poprowadzić cykl spotkań terapeutycznych, które organizuje jego menadżer i przyjaciel po tym, jak książka stała się bestsellerem, a jej autor zyskał niespodziewaną popularność.
Tuż po przyjeździe Burke wpada przypadkiem na hotelowym korytarzu na Eloise, a potem już sam szuka jej towarzystwa. Zaczynają się spotykać, choć początkowo na nie mającej pojęcia, kim jest, i nie znającej jego książki dziewczynie wywiera raczej niekorzystne wrażenie. W miarę wzajemnego poznawania się oboje zbliżają się do siebie, jednak zachowanie Burke’a wskazuje na to, że tak naprawdę nie uporał się jeszcze z własnym bólem, mimo że tak dobrze potrafi doradzać innym. Czy jest zatem gotowy na nowy związek?
Choć „Miłość w Seattle” gatunkowo przynależy do komedii romantycznych, to jej komediowość jest raczej rzewna. Owszem, jest kilka momentów wywołujących uśmiech, dzięki któremu uroniona chwilę wcześniej łezka wzruszenia nie spłynie smętnie pionowo w dół, lecz zameandruje na policzku, ale salw własnego śmiechu nie usłyszymy. Romantyzm w relacjach między głównymi bohaterami na szczęście jest wyważony i niepozbawiony szczypty życzliwej ironii i sceny z udziałem bezpretensjonalnej, naturalnej Eloise i starającego się być dzielnym facetem Burke’a ogląda się z przyjemnością. Te pozytywne wrażenia psuje niestety nadmiar sentymentalizmu wypełzający z dialogów na spotkaniach terapeutycznych, z wątku odbudowywania więzi z ojcem zmarłej i z chwili prawdy, kiedy Burke wyznaje publicznie, że wcale nie jest taki dzielny, jaki pragnąłby być. Oczywiście widownia płacze, menadżer płacze, sam zainteresowany płacze i nawet recenzent we łzach. Jednak zawodowa solidność nie pozwala na złagodzenie wyżej sformułowanej opinii – obyczajowe tło tego sympatycznego zaczątku romansu jest typowo ckliwo-amerykańskie. A już wątek z darowaniem wolności papudze, która przecież niechybnie musi zginąć z głodu w lesie naszej strefy klimatycznej, wydaje się nieprzemyślany i niepotrzebny. Chyba że miał on wprowadzić element horroru w tę łagodną opowieść...
W ostatecznym rozrachunku „Miłość w Seattle” należy umieścić gdzieś w połowie między dobrymi a kiepskimi produkcjami tego gatunku, no, może – za grę Aniston i Eckharta, grę w słowa i wiersze o nietypowej treści – ciut bliżej tych pierwszych.
ASPEKTY TECHNICZNE
Przez cały film oglądaniu towarzyszy dyskretna, delikatna, przyjemnie miękka muzyka. Ścieżkę dźwiękową wypełniają głównie dialogi, przestrzenność, lecz nie jakaś powalająca, daje o sobie znać w scenie na podnośniku w czasie koncertu lub wtedy, gdy rozlegają się brawa podczas wykładów prowadzonych przez głównego bohatera.
Kolory bardzo naturalne – ciepłe we wnętrzach, bogate w odcienie pogodnej szarości, siności, srebrzystości w scenach deszczu na ulicy czy w lesie. Cieszą oko barwne kompozycje kwiatowe ułożone przez Eloise. Ostrość zadowalająca, choć nie porażająca, podobnie kontrast. Seansu nie zakłócają żadne skazy obrazu.
BONUSY
W dodatkach znalazły się sceny usunięte (słusznie), „Romans w nowej odsłonie”, czyli króciutki pokaz dodawania tła w scenach kręconych na tle zielonego ekranu, oraz komentarz (nietłumaczony) reżysera i producentów opowiadających o lokalizacji zdjęć, efektach specjalnych, pogodzie, o grze aktorów – pierwszo- i drugoplanowych – i swoich ulubionych momentach filmu, tych zabawnych i tych wzruszających.
itk |