„Ekranizacja” drugiej części mazurskiej trylogii Małgorzaty Kalicińskiej odbyła się w atmosferze skandalu, ponieważ autorka „Miłości nad rozlewiskiem” oprotestowała radosne działania producentów telewizyjnych i nawet wycofała swoje nazwisko z czołówki. Informacja tam umieszczona głosi teraz, że serial został nakręcony na motywach powieści Kalicińskiej. Motywy to jednak nie to samo, co ekranizacja, i kto czytał oryginał, w pełni zrozumie zastrzeżenia autorki.
Aby porównać książkę z tym, co wyprodukowała Telewizja Polska, najlepiej odnieść się do wypowiedzi samej pisarki (poniższe zostały zaczerpnięte z jej wywiadu dla „Polityki”). Podstawowe zarzuty Kalicińskiej to odmłodzenie głównej bohaterki (– Moja bohaterka to kobieta 45+, z niedoskonałościami, zaganiana, z problemami, zwolniona z pracy – bo się zestarzała), wprowadzenie nowych postaci i scen, ze szkodą dla postaci (autorka ma żal np. o to, jak potraktowano Janusza, robiąc z niego, jej zdaniem sukinsyna), lekceważenie spójności i logiczności fabuły (– Z misternie wymyślonej konstrukcji, pochlastanej, zszytej, wyszedł serialowy Frankenstein), „uranczowienie” (pijaczki przed sklepem, Polacy to wszak kochają!) i „uplebanienie” (przesadnie rozwinięte wątki z księdzem) filmu, a także ulukrowanie go (– Nie ma kałuż, piachu, brudnych kaloszy, deszczu). Nawet nie znając oryginału, można nie tylko w pełni zrozumieć rozgoryczenie autorki, ale co gorsza, zniechęcić się do sięgnięcia po jej twórczość.
Bo co też takiego kryje się za serialowym tytułem „Miłość nad rozlewiskiem”? Sentymentalno-ckliwa historyjka dopasowana do gustów przeciętnego Polaka, urobionego przez przaśne seriale rodzimych twórców filmowych. Jest to zarazem Polska, której przeciętny mieszkaniec kraju nad Wisłą raczej nie ogląda. Małgosia (Joanna Brodzik), która wygląda na starszą siostrę swej córki Marysi (Ola Frycz), otwiera luksusowy pensjonat na Mazurach. Poprzedniej części nie widziałam, więc uczciwie wyznaję, że nie wiem za co, chyba coś tam sprzedała, ale na brak pieniędzy raczej nikt w filmie nie narzeka, z wyjątkiem miejscowego folkloru. Sklepowa Elwira taki majątek zbiła na swoim sklepie, że otwiera salon piękności, do którego małżonek przywozi ciężarówkę kosmetyków znanej firmy (tak nachalnego produkt placementu jeszcze w filmie, nawiasem mówiąc, nie widziałam), a sobie na dokładkę luksusowy chopper (nie mylić z motocyklem!). Salon musi być obowiązkowo pokropiony przez księdza, bo bez księdza (i jego pokropku) żaden porządny polski film się nie obejdzie. Małgosia ma zmartwienie, bo podejrzewa, że jej partner, dentysta Janusz, wrócił do nadużywania alkoholu, a jego była żona, która ma zdrowe zęby, składa mu wizyty w gabinecie. Na szczęście zawsze może się wypłakać w ramionach matki lub przynajmniej do telefonu. W „Miłości nad rozlewiskiem” wszyscy sobie piją z dziubków, a nawet jak leśniczy przyłapuje złodzieja na kradzieży drzewa, to miękkie serce każe mu okazać litość.
Córka Małgosi, Marysia, która mieszka w luksusowej chacie swojego ojca, próbuje robić w Warszawie karierę piosenkarską i ma dylemat, bo kazano jej śpiewać na chałturze obciachowy „Autostop”. No cóż, może sobie pozwolić na grymaszenie, bo kłopoty materialne chyba nie są jej specjalnością. Basia, matka Małgosi, kłopocze się stanem zdrowia swojego męża, któremu co rusz zakazuje robić to czy tamto. Z czego się utrzymuje śnieżnozębna hippiska Paulina, Bóg raczy wiedzieć, ale sporo czasu zajmie jej kursowanie między Warszawą a Mazurami, zanim ostatecznie osiądzie nad rozlewiskiem. Z nowych postaci pojawia się m.in. ekscentryczna (nosi turban i perły, jakżeby inaczej) aktorka Ewa Sztern (Maria Pakulnis), która znajduje nad rozlewiskiem miłość w osobie miejscowego bryczkarza. I żeby broń Boże jaka tragedia mącąca widzowi przyjemność oglądania się nie wydarzyła! Kiedy więc Małgosi nie dopisują pierwsi goście, zaraz jak z nieba spada jej grupa szwedzkich motocyklistów oraz turyści z Bawarii (obowiązkowo w koszmarnych kolorowych gatkach). Ma być miło, przyjemnie i zabawnie, co podkreśla odpowiednia, komediowa muzyka.
Żeby nie psuć uroczo-sentymentalnego nastroju, w „Miłości nad rozlewiskiem” prawie wcale nie pada deszcz, lecz zawsze świeci piękne słońce, co upodabnia Mazury do wysmakowanej pocztówki z turystycznego folderu. I tyle też ma ten film wspólnego z życiem – już nawet pisać się nie chce, że pani leśniczyna serwuje mężowi herbatę (albo kawę) w dzbanku z serwisu, bo w polskich serialach nikt nie zaparza herbaty wprost z torebki lub w dzbanku szklanym. Nie żebyśmy uważali, że leśniczy nie może pić herbaty w kulturalny sposób, ale taki Wersal w leśniczówce to już przesada.
Sumując, jest to poczciwy serial dla poczciwego (czytaj – niezbyt wymagającego) polskiego widza, a jak można się zorientować po wypowiedziach na forach, przez jednych ukochany, przez innych znienawidzony. W związku z powyższym trudno jednoznacznie określić jego rynkową atrakcyjność (artystyczna jest tutaj porażką, wyjąwszy kilka znakomitych kreacji aktorskich, ładne zdjęcia i muzykę). Jako zaproszenie na Mazury sprawdza się doskonale!
Trzynastoodcinkowa „Miłość nad rozlewiskiem” została wydana na czterech płytach, po dwie w jednym pudełku.
ASPEKTY TECHNICZNE
Obraz (1.85:1) jest bardzo ładny, ostry, bogaty w detale. Dobrze widać je czy to na czerniach (zmarszczki i fałdy czarnych skórzanych kurtek), czy w czasie zdjęć nocnych. Kolory są soczyste, ujmując intensywną zielenią traw i liści i czerwienią kwiatów, a karnacja aktorek odznacza się przy tym naturalnością i delikatnością. Z usterek pojawia się szemranie i tła i w nocnych ujęciach wyskakuje czasami ziarno. Dźwięk w Dolby Digital 5.1, ale przestrzenność ograniczona jest do subtelnego stereo, przejawiająca się głównie rozłożonym na kanały śpiewem ptactwa. Kwestie aktorów wyraźne.
BONUSY
Brak, a to dziwi, bo przy takiej produkcji można się było zdobyć choć na zdjęcia z planu.
ren |