Wielki aktor i reżyser ma już swoje lata – niedługo skończy ich 81 – nic więc dziwnego, że bardziej od kolejnych Brudnych Harrych interesują go sprawy ostateczne. „Medium” pokazuje jednak, że Eastwood nie ma zielonego pojęcia, co sądzić o ewentualnym życiu po śmierci / życiu wiecznym. Przypomina w tym jednego z bohaterów trzech opowieści składających się na fabułę „Medium”, Marcusa.
Marcus w tragicznym wypadku stracił brata. Wychowujący się w patologicznej rodzinie chłopiec zaczyna rozpaczliwie szukać odpowiedzi, co stało się po śmierci z Jasonem, czy czuwa nad nim, czy można się z nim skontaktować, czy też po prostu zniknął i już go nie ma i nie będzie. Chłopak odwiedza księży, szarlatanów, sekciarzy, wróżki – każde z nich ma gotową, inną rzecz jasna, odpowiedź, w której Marcus wyczuwa fałsz. Jego niepokoje wyjaśni spotkanie z bohaterem drugiej opowieści, George’em Loneganem, tytułowym medium traktującym swój dar jako osobiste nieszczęście. Jest jeszcze Marie, dziennikarka, której światopogląd zmienia się zupełnie, gdy zostaje cudem odratowana po przejściu tsunami w Azji. Ta populistka chce odtąd, ku rozpaczy kolegów i wydawców, pisać o życiu po śmierci, o umieraniu.
Bohaterowie szarpią się, ale nic z tego nie wynika – spełnią co prawda swe marzenia, ale żadnych prawd ostatecznych nie poznają, ani ich nam nie wyjawią. Eastwood zasłania się bowiem banalnymi stwierdzeniami i powszechnymi poglądami, nie ma odwagi powiedzieć czegoś kontrowersyjnego ani opowiedzieć się za jedną opcją (obojętnie jaką: reinkarnacja, żywot w raju, pustka na wieczność). I jego film jest tylko efektownym żonglowaniem newage’owymi sloganami.
Co do formy – pierwsze sceny (tsunami) zwalają z nóg! Zasłużenie przyznano im (im, gdyż reszta filmu jest spokojna i nie ma już więcej filmowych sztuczek) nominację do Oscara za najlepsze efekty. A ogólnie o filmie można powiedzieć, że jest nakręcony elegancko.
Jan |