Na początku był żart – zwiastun nigdy nienakręconego filmu o tytule „Maczeta”, który dla jaj wmontowano w „Grindhouse”. Tak wiele osób nagabywało jednak Rodrigueza o to, kiedy będzie można ów krwawy film zobaczyć, że… zdecydował się go nakręcić! Myślał zresztą o bohaterze zwanym Maczetą już od czasów pracy nad „Desperado”, potem wykorzystał tę postać w serii „Mali agenci”.
Tytułowy bohater to wytatuowany były tajny agent o wyglądzie zakapiora. Trzy lata wcześniej stracił rodzinę, gdy próbował ratować świadka koronnego w sprawie przeciw gangsterowi Torrezowi. Podczas kolejnej akcji Maczeta, teraz już zwykły najemnik, zostaje wrobiony przez nieuczciwych pracodawców i cudem uchodzi z życiem. Wspólnie z bratem (który został księdzem) wyrusza, by znaleźć i ukarać winnych. A ci są wysoko postawieni – jest wśród nich senator McLaughlin, człowiek powiązany z Torrezem.
Można się dopatrywać w „Maczecie” głębszych sensów – takich jak to, że zemsta Maczety jest swego rodzaju próbą odreagowania kompleksów, które mają Latynosi względem Amerykanów z USA – ale film ten przede wszystkim należy potraktować po prostu jako rozrywkę. Kiczowatą, z bohaterami przerysowanymi do granic możliwości, ale sprawnie zrealizowaną, przeznaczoną dla tych, którzy lubią postmodernistyczne zabawy, wściekłe strzelanki, wypruwane wnętrzności, bohaterów większych niż życie, antybohaterów gorszych od diabła i piękne, nie zawsze ubrane, kobiety (z Jessiki Alby łaszki zdarto komputerowo – aktorka ma w kontrakcie zastrzeżone, że nie rozbierze się przed kamerą).
Rodriguez niczego nie komplikuje, nie zapętla wątków – wszystko jest wyłożone kawa na ławę, wystarczy usiąść i zachwycać się maestrią ruchów siejącego spustoszenie Maczety (w swej kamizelce nosi 44 rodzaje noży!).
Jan |