„Beach Boys” kojarzą mi się głównie ze słodkimi, lekko kiczowatymi acz wpadającymi w ucho wakacyjnymi przebojami toteż „Love&Mercy” było dla mnie dużym zaskoczeniem z dwóch powodów. Po pierwsze zupełnie nie pasował mi nastrój tej muzyki do skali tragizmu i cierpienia osoby, która ją tworzyła. W mojej stereotypowej wizji powinien być to chłopak jak z reklamy pasty do zębów ubrany w hawajską koszulkę, który świetnie się bawi przy komponowaniu muzyki i pisaniu tekstów popijając przy tym drinka z parasolką. Tymczasem bohater filmu Brian Wilson, potrafi spędzić niekończące się godziny w studiu nagraniowym badając jego akustykę, wsłuchując się w poszczególne nuty i poprawiając, poprawiając i poprawiając, czym nie zaskarbia sobie uczucia swoich braci z zespołu. To jak mozolnie cyzeluje słowa, jak szlifuje brzmienie jak dopieszcza całość zasługuje na olbrzymie uznanie, ale też wywołuje niepokój. Czy kiedykolwiek to co tworzy będzie tak perfekcyjne jakby tego chciał jego kompletnie zafiksowany umysł. Zupełnie nie spodziewałam się, że tworzenie takich przebojów tyle kosztuje i w sensie emocjonalnym i fizycznym. W „Love&Mercy” powtarza się motyw znany w niedawnego „Idola”. Brian też próbuje zrobić coś wychodzącego poza oczekiwania słuchaczy, fanów, ale przede wszystkim rodziny, która nie aprobuje jego nowej artystycznej, ale mało komercyjnej ścieżki. Nieporozumienia zaowocowały poczuciem winy, które z kolei zagłuszyć miało eksperymentowanie z LSD. A stąd był już krok nad przepaść. I znalezienie się w toksycznych objęciach lekarza dr Landy’ego od którego był niewolniczo wręcz uzależniony, podobnie jak wcześniej od przemocowego i nie liczącego się z nim ojca. Po raz wtóry uczucie zaskoczenie pojawiło się, gdy okazało się jak wiele lat to trwanie w chorobie i więzieniu jaki stworzył mu ów pseudolekarz było aprobowano przez jego rodzinę, która z dużą dozą obojętności przyglądała się jak Brania pogrąża się w pełnej obsesji neurozie. Gdyby był samotny (patrz podobny przypadek Violetty Villas być może) możnaby to jakoś zrozumieć, ale tutaj rysuje się schemat: kiedy kura nie znosi już złotych jaj, przestaje być potrzebna nawet, gdy jest członkiem stada. Dopiero pojawienie się kobiety – obcej, ale na tyle zdeterminowanej i silnej że jest w stanie walczyć o tego mężczyznę powoduje jego wyrwanie się z pułapki. Briana gra (zresztą znakomicie) dwóch aktorów, którzy pokazują zagłębianie początek i koniec trwania tego strasznego stanu. Młody Brian pomimo dziwactw ma jeszcze siłę sprawczą, która pozwala jakoś dawać upust jego lękom. Dorosły Brian jest tylko kłębkiem nerwów, od którego nie zależy nawet jego życie. „Love & Mercy” to świetny film opowiadający i o człowieku i o artyście, jeden z nielicznych filmów, w których wiwisekcja talentu jest tak przerażająca.
ASPEKTY TECHNICZNE
Sporo przebojów „Beach Boys” pobrzmiewa w tyłach, ale znajdują tam miejsce też bardzo niepokojące odgłosy słyszane prze Briana, które świadczą o jego kiepskiej kondycji psychicznej, a ponieważ są one porządnie rozsperowane i nam udziela się dziwność tego wrażenia.
Obraz bardzo przyzwoity z naturalnymi kolorami ładnie nasyconymi kolorami, zarówno podstawowymi (piękny błękit nieba i zieloność drzew i trawy) jak i miłymi dla oka pastelami. Ostrość porządna, kontrast głęboki.
BONUSY
Zwiastuny.
veroika
|