Nic dziwnego, że w pierwszym poważnym obrazie fabularnym opowiedział i o rodzinnym mieście, i o Polakach. Głównym bohaterem „Londyńczyka” jest bowiem Polak, Adam z Gdańska, który po śmierci ojca wyrusza do stolicy Albionu odnaleźć starszego brata, Jana. Na miejscu okazuje się, że ten zajmuje się lewymi interesami, między innymi załatwia firmom tanich robotników, którzy zgadzają się pracować na czarno. Kiedy dochodzi do tragicznego wypadku, Jan zabrania wezwania pogotowia, co dla Adama jest szokiem i początkiem odkrywania, jak bardzo zmienił się jego ukochany starszy brat. Jan stał się na emigracji cynicznym cwaniakiem, bezwzględnie wykorzystującym imigrantów, tak jak sam kiedyś był wykorzystywany. Adam w bolesny sposób przekonuje się, że jego brat jest już kimś innym, kimś, o kim tak naprawdę nie wie, do czego może się posunąć. Niedługo potem, kiedy policja zaczyna Janowi deptać po piętach, zostaje postawiony przed życiowymi wyborami, w których zło, czy też przyzwolenie na zło, miłość, lojalność wcale nie leżą na dwóch biegunach, ale są ze sobą wymieszane.
„Londyńczyk” to ponura opowieść o ciężkim życiu emigrantów, którzy nie znając języka i nie mając znajomości, są na każdym kroku wykorzystywani (najczęściej zresztą przez rodaków). W tle oglądamy wątek miłosny (Adam i rosyjska emigrantka), kryminalny i historię dwóch braci, z których jeden to cwaniak i manipulator, drugi zaś jest naiwnym idealistą. I to w mocnym i poruszającym obrazie Leesa drażni najbardziej – postacie dwójki głównych bohaterów są bardzo jednowymiarowe: nie ma żadnych półcieni, jest dobry i zły. Oceny nie zmienia nawet solidna gra obu polskich aktorów: Jakuba Tolaka (Adam) i Przemysława Sadowskiego (Jan). Film warto jednak zobaczyć ze względu na pokazanie losów polskich pracowników w Wielkiej Brytanii widzianych oczami Anglika.
ASPEKTY TECHNICZNE
Strona wizualna bardzo dobrze oddaje i jednocześnie podkreśla nastrój filmu. Kolory są przygnębiające, chłodne, wyprane z życia, tak jakby ktoś je wcześniej ze sobą wymieszał, a potem powstałą zielonkawo-brązową mazią pokolorował film. Na tym tle mocniejsze akcenty stanowi jaskrawa żółcień ubrań ochronnych. Taki wizualny zgrzyt metalu po szkle. Z wyrazistą, choć mało naturalną czerwienią i zielenią mamy do czynienia jedynie w scenach w pubie oświetlonym sztucznym światłem. Wiele scen dzieje się w nocy lub w ciemnościach: są albo czarno-niebieskie, albo czarno-pomarańczowe. Wadą tych ujęć jest gubienie szczegółów i smużenie postaci lub przedmiotów będących w ruchu. W ujęciach dziennych ostrość przeciętna. Kontrast niezbyt dobry.
Ścieżka dźwiękowa nie atakuje co prawda wieloma odgłosami, ale jeśli już są, to słychać je przestrzennie. W wielu momentach pojawia się stłumiony huk wielkiego miasta, słychać syreny policyjne, szczekanie psa w oddali. Wyraźnie słychać, skąd dochodzą kroki na ulicy lub skąd nadjeżdża samochód, miażdżący oponami żwir. Dobrze słychać delikatniejsze dźwięki – chrzęst kroków na suchej trawie czy łamanie gałązek w zaroślach. Silnik łodzi pobudza nieco do życia głośnik basowy, ale nie jest to przepastnie głęboki bas. Dialogi dobrze słyszalne, polscy aktorzy (w filmie mówią po angielsku) nie mają problemów z dykcją.
BONUSY
W dodatkach zwiastun i materiał making of. Zabiera w nim głos reżyser, Dominic Lees. Mówi o trudnościach wynikających ze skromności budżetu, o obsadzie i ekipie, która w zdecydowanej większości składała się z obcokrajowców – prawdziwa wieża Babel. Opisuje, jak zrealizowano najtrudniejsze sceny – upadek robotnika z rusztowania i zatopienie samochodu, jest kilka słów na temat lokalizacji planu zdjęciowego. Materiał krótki, ale interesujący.
Jan / itk |