Pracowita Wigilia upływa pod znakiem obowiązków zawodowych mieszkańcom Warszawy i okolic: jedni muszą poprowadzić nocną audycję w radiu, inni wyperswadować samobójstwo desperatowi, który chce się rzucić z dachu, jeszcze inni harują w centrum handlowym itd. Pochłonięci natłokiem spraw nawet nie przypuszczają, że ich samotne, zamrożone, obolałe, cierpiące, złamane serca zabiją dla kogoś żywiej, odtają, zagoją się i posklejają.
„Listy do M.” emanują pozytywną energią. Począwszy od nastrojowych zdjęć ładnie sfilmowanej zimowej Warszawy i drogi w przyprószonym śniegiem lesie, wyglądającym jak z bajki, przez miłą dla ucha oprawę muzyczną, a skończywszy na sympatycznych bohaterach i ciepłej barwie głosu Wojciecha Malajkata odtwarzającego jednego z nich.
Poszczególne wątki zgrabnie się z sobą splatają i krzyżują, tworząc przy okazji zabawne sytuacje, które w połączeniu z zabawnymi dialogami powodują, że widz śmieje się jak głupi do bombki. W odpowiednich dla komedii romantycznej proporcjach są też i momenty, w których łza się w oku kręci. Brak w „Listach do M.” nadętych słów o świętach i miłości bliźniego, choć obecny jest wątek dydaktyczno-wychowawczy – przemycony w wycisku, jaki dostaje święty Mikołaj od psotnego chłopca, który zwędził mu komórkę. Odmian samotności, odczuwanej przez dorosłych i dzieci, jest tyle, że każdy widz znajdzie pokrzepienie w swojej niedoli.
Aktorzy zostali obsadzeni i dobrani w pary wyjątkowo trafnie, talentem komediowym najbardziej błyszczą Maciej Stuhr (radiowiec) i Tomasz Karolak (święty Mikołaj), ale też i Piotr Adamczyk (negocjator policyjny). Agnieszka Wagner jest idealna w roli lodowatej Małgorzaty – królowej śniegu zamrażającej otoczenie samym spojrzeniem. Obok aktorów średniego pokolenia wystąpili też nieco starsi: Beata Tyszkiewicz, Leonard Pietraszak i Lech Ordon (znakomity, choć małomówny, dziadek) i sporo młodsi. Trudno rozstrzygnąć, który z trojga dziecięcych aktorów zagrał lepiej, każdy z nich pewnie zyska swoich fanów.
Określenie „świąteczna komedia romantyczna” brzmi odstraszająco (przynajmniej dla piszącej te słowa) ze względu na spodziewany ładunek kiczu i ckliwości, ale „Listy do M.” przyjemnie rozczarowują lekkością, klimatem i dawką humoru. Po znojach świątecznych warto się przy nich odprężyć wieczorową porą.
itk
|