Brett Ridgeman (Mel Gibson) powoli zbliża się do policyjnej emerytury. Wraz ze swoim młodszym o 20 lat policyjnym partnerem Tonym Lurasetti (Vince Vaughn) podczas służby nie wahają się sięgać po metody spoza kart policyjnych podręczników. Tym razem jednak mają pecha, a film z brutalnego zatrzymania narkotykowego dilera trafia do mediów. Przymykający dotąd oko na niestandardowe „procedury” szef (Don Johnson) zmuszony jest więc ich zawiesić za przekroczenie uprawnień na czas postępowania wyjaśniającego. Pozbawieni odznak i znacznej części zarobków doświadczeni gliniarze postanawiają się odkuć, zgarniając pieniądze sprzed nosa lokalnych gangsterów. Problem w tym, że ich pozornie doskonały plan nie uwzględnia niespodziewanych komplikacji...
„Krew na betonie” ma na Filmwebie ocenę 6,70. Nie dziwi mnie tak wysoka nota, zgadzam się z tym, że pomimo tego, że pozornie niewiele się w tym filmie dzieje to i tak jakimś dziwnym sposobem nie można oderwać od niego oczu. Po pierwsze zaskakuje jako patchwoprk gatunkowy: na początku jest dramatem obyczajowym, nie wolnym od komediowych momentów (scena zasadzki), środkowej części najbliżej do kryminału z wątkami „buddy movie”, który pod koniec przeistacza się w widowiskowe „tarrantinowskie gore”. Po drugie „Krew…” rodzi sentymenty - nawiązuje swoimi bohaterami do gliniarzy, jakich już dawno nie widzieliśmy, tymi mających twarz Alaina Delona z filmów Jean-Pierre Melville’a, zmęczonymi życiem mężczyznami, którym niewiele się od życia należy.
Specyficzny styl filmu również wpisuje się w typ moralitetu kryminalnego cechującego stare francuskie kryminały. Ów klimat rezygnacji i nihilizmu podkreślają statyczne ujęcia, długie sceny i kompletny brak muzyki. To cisza przed burzą, bo końcowe odliczanie już się zaczęło. Zresztą dają tego przedsmak brutalne, bardzo drastyczne momenty w tak zwanym międzyczasie, których w filmie nie brakuje. Ten teatr zabijania, który oglądamy jest skutkiem zarówno błędnych decyzji, braku szczęścia jak i fatum wiszącego nad głową bohaterów. Co ciekawe ze sceny odchodzą ci którzy mieli najmniej szczęścia, pomimo tego, że my widzowie uznaliśmy, iż mają do odegrania większa rolę. Cóż życie! To nie my jesteśmy tu reżyserami, zdają się przypominać twórcy.
Ten długi i dziwny, brutalny i zaskakujący film pozostawi nam też w pamięci świetne role Mela Gibsona i Vince’a Vaughna, policjantów – kumpli, którzy do niewesołego końca dzielą ze sobą swój los.
|