Film Jaya Roacha jest oczywiście amerykańską wersją francuskiego obrazu Francisa Vebera z 1998 roku (film miał ten sam tytuł, zgarnął 3 Cezary). Opowiada historię dwóch przyjaciół, którzy co miesiąc urządzają kolację z udziałem największego idioty / kabotyna / naiwniaka / bałwana, jakiego w ostatnim czasie spotkali. Jeden z nich, Tim, znajduje idealnego kandydata, Barry’ego. I to jest początek jego końca, gdyż Barry przynosi pecha każdemu, z kim się zada! Na miły początek przez Barry’ego Tima rzuca dziewczyna.
Amerykańska „Kolacja dla palantów” jest za długa. Francuska wersja była krótsza o pół godziny, precyzyjna, miała tempo i nie pozwalała na nudę i wytchnienie. Tutaj prezentuje się mało oryginalnych dziwaków (arystokrata, awangardowy artysta, nudziarz, facet z kompleksami), mnoży wątki i problemy na drodze Tima. Niepotrzebnie. Mniej jest też w filmie lekkości, a więcej sztubackiej zgrywy (może gdyby w głównych rolach zagrali, jak miało być początkowo, Bill Murray i Steve Martin…). Ot, szalona komedia z masą głupich min, która niewiele mówi o bohaterach. U Vebera było odwrotnie – główni bohaterowie byli zwierciadłem, w którym mogliśmy się z goryczą przejrzeć…
Jan |