Justin Bieber to, czy ktoś chce, czy nie, jeden z największych fenomenów współczesnej popkultury. Urodzony w 1994 roku w Kanadzie piosenkarz zaistniał dzięki… filmikom zamieszczonym na YouTube! I przez wielu jest ceniony chyba bardziej za to, niż za talent muzyczny – Bieber utożsamia mit o karierze od zera do milionera, jest spełnieniem amerykańskiego snu, kimś zwyczajnym, komu się udało, a to daje nadzieję, że uda się także mnie, tobie, wujowi gitarzyście i stepującemu chomikowi brata.
Co do Biebera, w wieku 12 lat prawie wygrał lokalny konkurs muzyczny w rodzinnym Stratford (już wówczas potrafił grać na trąbce, perkusji, fortepianie i gitarze, więc to ktoś, kto ciężko pracował na sukces, a nie pojawił się ot tak, z kapelusza). Od tego czasu zaczął posyłać – a w zasadzie robiła to jego matka – nagrania swych piosenek na wspomniany portal. Miały być oglądane przez rodzinę i znajomych, a zauroczyły menadżera Scootera Brauna i… się zaczęło: koncerty z największymi, kontrakty, pierwsza płyta („My World”), nominacje do Grammy, wygrane w Brit Awards i MTV Europe Music Awards, występy w serialach, milionowe gaże, miliony fanek, pierwsze strony tabloidów…
Jon M. Chu chciał pokazać w swym dokumencie Biebera w prywatnym życiu i na scenie. Z tego pierwszego wyszła słodka laurka pokazująca dzieciaka w otoczeniu najbliższych czy cierpiącego na zapalenie gardła (dla fanek to pewnie scena mrożąca krew w żyłach). To drugie to fragmenty koncertów i Bieber za kulisami, wszystko uładzone i perfekcyjnie zmontowane. Do tego dorzucono wypowiedzi histerycznych fanek nastoletniej gwiazdy. Całość jest połączeniem hołdu z teledyskiem. Dla fanów Biebera pozycja obowiązkowa, dla pozostałych – lekcja, jaką siłę mają dzisiejsze media, z internetem na czele.
Jan |