Judas Priest ma ogromny sentyment do Japończyków. To w ich kraju w 1979 r. nagrał swój koncertowy album „Unleashed In The East – Live In Japan”, przez wielu uważany za arcydzieło w kategorii płyt nagranych na żywo. Są też tacy, którzy uważają, że na żywo to może i go nagrano, ale w studio sporo poprawiano. Jak było, nie nam to wiedzieć. To, co wiemy na pewno, to fakt, iż koncertowe DVD, jakim jest „Rising In East”, nagrano na żywo. Widać to bardzo dobrze, a słychać wyśmienicie.
Po wyrzuceniu w 2004 roku z zespołu Tima „Rippera” Owensa, z którym Judasi nagrali dwa studyjne albumy, dwa koncertowe i jedno DVD, do zespołu w glorii chwały powrócił Rob Halford. Śmiem twierdzić, że Owens wiele nie ustępował Halfordowi. Doskonale dawał sobie radę w zastępstwie, wzbogacił swym mocnym głosem muzykę zespołu, nadał jej ciężar. Przedni był z niego showman. Agresywny.
Z Halfordem Judas Priest nagrał comebackową płytę pt. „Angel Of Retribution”. Co prawda, nie jest to dzieło na miarę najsłynniejszych płyt zespołu, ale nie przynosi mu wstydu i podobnie jak „Nostradamusa” wartą ją poznać.
Koncert zagrany w tokijskiej hali Budokan jest referencyjny z paru powodów. Przede wszystkim oglądamy zespół w najsłynniejszym, najbardziej klasycznym, oryginalnym składzie z Halfordem. Poza tym zespół gra całą żelazną klasykę i aż pięć kawałków z nowej płyty. To wykonanie jest absolutnie bez zarzutu. Niektórzy mogą się doczepić, że Halford zamiast biegać, przemierza scenę podpierając się. Nie wiadomo, czy to stan zdrowia, czy zamierzony efekt, mający na celu pokazać, że lata pracy w metalu potrafią przykuć do ziemi…
Koncert należy do tych, których szybko się nie zapomina. Z promowanej płyty „Angel Of Retribution” grają „Judas Rising”, „Revolution”, „Worth Fighting For”, „Deal With The Devil” i „Hellrider”. Z nowych kawałków wyróżnia się „Worth Fighting For” z klasycznym, rockowo-gitarowym początkiem. „Hellrider” też brzmi niczego sobie, bardzo siłowo, wręcz trashmetalowo.
Nowym kawałkom z „Angel Of Retribution” brak tego polotu co klasyce, ale poniżej wysokiego poziomu zespół nie schodzi. Czasem muzycy wydają się zmęczeni („Breaking The Law”, trochę leniwa wersja „Victim Of Changes”), ale można to wytłumaczyć dwugodzinnym show, które nam serwują. Ze starszych rzeczy Judas sięgnął po dawno niegrany „Hot Rockin’”. Na pewno „I’m Rocker” można by było zamienić na balladę „Here Comes The Tears” z „Sin After Sin”, ale marzyć każdy może.
Ciarki wywołuje „Beyond The Realms Of Death”, a także „Victim Of Changes” ze środkową wydłużoną solówką, w której Tipton drażni się z publicznością czekającą na moment kulminacyjny. Końcówka, gdy Halford śpiewa słowa tytułowe, rozwala. Należy podkreślić, że JP się nie oszczędza. Gra nawet „Exciter”, który znalazł się na „Unleashead In The East”. W „A Touch Of Evil” Halford przechadza się w czarnym płaszczu nieomal jak Książę Ciemności albo Drakula. Jego łysa głowa, pokryta tatuażem, w ostrym świetle wygląda demonicznie. Im bliżej finału koncertu, tym zespół nabiera coraz większego tempa. Przykładem jest zagrany w szaleńczym tempie „Painkiller”.
Potem już z górki: „Hell Bent For Leather” (oczywiście z Halfordem wjeżdżającym na scenę harleyem), „Living After Midnight” i „You’ve Got Another Thing Comin'”. Ze zrozumiałych przyczyn w wydaniu tym nie znajdziemy utworów, które zespół nagrał z Owensem, z dwóch płyt: „Jugulator” i „Demolition”. Na koniec tego wydania zobaczymy sceniczne pożegnanie zespołu z publicznością i ucieczkę do garderoby.
Ogólne wrażenia z tego koncertu są takie: momentami czuć zmęczenie długim występem, ale są to tylko chwilowe refleksje. Panowie mimo lat ostro łoją bez zbędnych dyskusji. Show jest bardzo równe. Japońska publiczność stojąca grzecznie jest na każde skinienie Halforda, Ten, gdy trzeba, porządnie ją odpytuje ze śpiewu. Scenografia, światła i ogólnie wizualna prezentacja stoją na najwyższym poziomie. Koncert-lekcja dla każdego adepta ciężkiej muzy i miód dla uszu dla fana gatunku. Naprawdę, JP tego koncertu nie mógł zagrać lepiej.
ASPEKTY TECHNICZNE
O obrazie poza tym, że nie jest w formacie panoramicznym, tylko telewizyjnym, niczego złego nie można napisać. Kolory lśnią jak w klasycznym przeźroczu. Czerń, czerwień, żółcień czy niebieski wpadający w szafir aż krzyczą swoją intensywnością z ekranu. Ekspozycja czerni jest zbalansowana w stronę granatu. Zamierzona połyskliwość dodaje obrazowi głębi i szlachetności. Wygląda to naprawdę dobrze. Nasycenie barw imponujące, oczywiście jeśli weźmiemy poprawkę, że obraz jest w NTSC i jest to DVD, a nie BD. Gdy Halford wchodzi do cienia, obrazu nie pokrywa żaden szum. Odpowiednio wysoki kontrast sprawia, że kapitalnie prezentują się wielokolorowe światła. Jakość obrazu jest jak w prawdziwym, dobrze nakręconym filmie kinowym.
Jeśli chodzi o dźwięk, możemy wybierać od LPCM Stereo przez Dolby Digital 5.1 po DTS. Ten pierwszy oferuje głębokie, pełne brzmienie nieskompresowanego stereo. Zdecydowanie do zestawów stereo. Jeśli chcemy mieć dźwięk dookolny, polecam DTS. Wrażenie nieomal jak na prawdziwym koncercie. Przykładem dobrej separacji głosów jest wstęp do ostatniego utworu. Zanim zespół zacznie grać „You've Got Another Thing Comin'”, Halford testuje wokalne zdolności Japończyków. Z przodu mamy Halforda, z tyłu publikę.
BONUSY
Tu jest pusto. Po prostu nie mogły zmieścić się na płycie po brzegi wypełnionej obrazem i dźwiękiem.
Marcin Kaniak |