Wiele by jeszcze wymieniać, a to i tak nie wszystko, co stanowi o sile znakomitej powieści Charlotte Bronte. Z niemałą przyjemnością mogę napisać, że opisywana poniżej ekranizacja „Dziwnych losów Jane Eyre” jest jedną z lepszych, jakie widziałam, zachowuje klimat książki, jest jej wierna, a jednocześnie wykorzystuje filmowe środki wyrazu i po prostu urzeka wizualnie. Posępność dworu Rochestera, niezmierzoność rozległych wrzosowisk, nieskończoność ciągnących się dróg, ubożuchność wiejskiej szkoły czy przyprawiająca o dreszcze odpychająca zimna szkoła kościelna są takie, jakie wyobrażaliśmy sobie, śledząc z wypiekami książkowe losy bohaterki. Zresztą ona sama, w sensie wyboru do tej roli aktorki, jaką jest Ruth Wilson, też spełnia nasze oczekiwania. Gra introwertyczną Jane, skrytą, ale pałającą wewnętrznym ogniem, cichą buntowniczkę w sposób koncertowy. Na jej twarzy, a zwłaszcza w oczach, maluje się masa emocji. W tym pełnym wyrazu wzroku, którym patrzy chwilami na Rochestera, jest właściwie wykluczająca się na pozór (a jakże trudno osiągalna) mieszanka akceptacji i dezaprobaty, zrozumienia i nagany, namiętności i dystansu. Rochester w wykonaniu Toby’ego Stephensa w niczym jej nie ustępuje. Kiedy trzeba, jest chmurny i porywczy, ale ewoluuje i otwiera się na czułość i miłość w przekonujący sposób – jak otwierająca się powoli ostryga.
Rzadko mam okazję to pisać, ale uwspółcześnienie ekranizacji, bardzo lekkie i zrobione z wyczuciem, w niczym jej nie zaszkodziło, wręcz przeciwnie. W porównaniu z powieściową filmowej Jane odjęto nieco bierności i sentymentalizmu. Nie ma się też, jak to było przy poprzednich ekranizacjach, wrażenia hiobowości tej postaci (jak przy niedawnej adaptacji z mocno cierpiętniczą Charlotte Gainsbourg w roli głównej), bardzo odstręczającego, bo przywodzącego na myśl syndrom ofiary. Nieszczęścia, jakich doświadcza Jane w dzieciństwie, czynią ją tutaj mocniejszą, a ona sama jest bardziej kowalem swojego losu, niż nie człowiekiem biernie go przyjmującym.
Muszę przyznać, że podczas seansu poczułam tylko dwa zgrzyty, przy czym pierwszy odnosi się do fizyczności bohaterów, określanych jako, łagodnie mówiąc, mało piękni. Jak na dzisiejsze standardy oboje są właśnie niezwykle atrakcyjni, więc sentencje dotyczące ich wyglądu lekko zdumiewają. Drugim zgrzytem jest sama końcówka filmu z zupełnie zbędnym, dołączonym na odczepnego sielskim obrazeczkiem szczęśliwego zakończenia. Ten mały banałek nie psuje jednak bardzo dobrego wrażenia, jakie zostawia obcowanie z pięknym, klasycznym romansem.
Miniserial zrealizowano na zamówienie brytyjskiej stacji BBC.
ASPEKTY TECHNICZNE
Obraz jest bardzo angielski. Raczej stonowany kolorystycznie i zimnawy, ze zgaszonymi czerwieniami i niezbyt jaskrawymi żółciami. W scenach wieczornych, gdy postacie rozświetla światło świec i kominka, twarze, normalnie blade, nabierają bardziej ożywionych kolorów. Pięknie wypadają sekwencje plenerowe: zielone morza traw, beżowe połacie ziemi, szare płaszczyzny kamiennych, omszałych płotów i niezmierzone gołębie błękity nieba… Sporadycznie bywa radośniej kolorystycznie (sceny na pikniku, w sadzie, podczas przechadzek gości) albo całkiem ponuro (spotkanie Jane i Rochestera w gęstej białej mgle).
Ścieżka dźwiękowa skromnie stereofoniczna, ale z wyraźnymi dialogami i niezawłaszczającym uwagi widza podkładem muzycznym.
BONUSY
Brak.
veroika |