Debiutancki album Hellectricity „Salem Blood” już podczas pierwszego słuchania okazuje się muzycznym dynamitem. Zaskakuje świeżością, wyrównanym tempem, spójnością, kipi radością grania i dobrze zaaranżowanymi kompozycjami, które nie dają ani chwili wytchnienia. To przykład, że wartościowe rzeczy rodzą się nie w mateczniku, ale poza głównym nurtem. Zazwyczaj dzieje się tak, gdy do nagrania płyty zabierają się muzycy na co dzień grający w innych zespołach. Projekt taki traktują jako coś, w czym mogą się wyżyć i spróbować czegoś, co na co dzień wykracza poza ramy stylu ich macierzystych formacji. Tak samo jest ze składem Hellectricity, w którym gra Rufus, wokalista Corruption (zespół w ubiegłym roku obchodził dwudziestolecie istnienia), Przemas z Lostbone, Qba z Hedfirst i Wiśnia z Carnal i The Supergroup. Muzycy na dziewiczym gruncie zagrali muzykę, jaką inspirowali się przez lata.
„Salem Blood” to udany debiut tej muzycznej efemerydy, którego odsłuchiwanie może przynieść frajdę. Nie jest to album przełomowo-historyczny, to czysta, nieskrępowana, bez zobowiązań, autentyczna i eksplodująca dawka rockandrolla z metalowym pazurem, w której jeden kawałek płynnie przechodzi w kolejny. Atutem płyty są właściwe inspiracje, bo gdzieniegdzie słychać echa Motörhead (brzmieniowy brud), odrobinę Megadeth (szybkość), przede wszystkim jednak Black Sabbath w warstwie gitar i stonerowo-rockowy Black Label Society. Płyta ma mocne, niskie brzmienie i gdzieniegdzie trashowe zagrywki. Ten muzyczny tygiel eksploduje kawałek po kawałku. Całość jest świeża, spontaniczna, żywa i ma drive.
Słychać, że grupa zebrała się po to, aby nagrać płytę, która jest okazją do niezobowiązującej zabawy. Każdy kawałek, od „Silver Bullets” przez „Endless Lie”, „Wolf Or Man” (wyraźne nawiązania do Metalliki AD 1991), „Plaque LXIX”, „Nightmare”, „Don’t Burn The Witch”, „Eat Me Alive”, „Beware Of Light”, „Salem Blood” aż po „Prophecy”, to przykład mocnego grania, w którym można z łatwością znaleźć inspiracje. Mimo że Hellectricity nie grają nic odkrywczego, to robią to przekonująco, z pewnością siebie i tym nadrabiają braki innowacyjne. Materiał jest nośny, w kompozycjach nie ma momentu, że coś zgrzyta. Całość jest przekonująca i jak na metal przebojowa. Jednym słowem miły ukłon w stronę klasyki ciężkiego grania przybrudzony hardcorowo metalcore’owym brzmieniem. Rufus nie jest wokalistą najwyższych lotów, ale w swoim gatunku sprawdza się znakomicie.
Świetne wrażenie robi najwolniejszy i ciężki jak walec kawałek tytułowy, najlepszy na płycie. Zamykający album „Prophecy” ma lekko orientalizujące, postblacksabbathowe brzmienie. Trochę tu też progresywnego Iron Maiden. Cały album, trwający tyle ile klasyczne płyty największych wykonawców gatunku, nie przekracza magicznej liczby 40 minut. Płytę, jak to mawia Titus, z łatwością można „łyknąć na jeden raz”. Nie za długa, nie za krótka, w sam raz. Podejrzewam, że „Salem Blood” w wersji na żywo eksploduje jak garść dynamitu.
Zapewniam, że pojawię się na jakimś koncercie zespołu w okolicy, zanim wcześniej swoją muzą nie zdemoluje doszczętnie innego rockowego klubu. Jedyną wadą wydawnictwa jest KOSZMARNIE KICZOWATA I TANDETNA OKŁADKA, ale jest to zamierzone, gdyż ma ona nawiązywać do okładek takich zespołów jak Death czy Iron Maiden. Niemniej jednak nieudana.
Marcin Kaniak
|