Zwłaszcza jeśli słucha się rad… zwierząt! A tacy to nauczyciele podrywu przypadli w udziale sympatycznemu Griffinowi. Mężczyzna pracuje w ogrodzie zoologicznym, kocha zwierzęta, czasem zakochuje się też w kobiecie, ale jest nieśmiały, mało przebojowy i niezbyt majętny, trudno więc mówić o nim jako o idealnym kandydacie na męża czy chociażby kochanka (to film generalnie dla dzieci, dzieci udają teraz, że nie zrozumiały tego ostatniego słowa). Kiedy Griffin zakochuje się w pięknej materialistce, cierpi i snuje się niemrawo, myśli nawet o zmianie pracy. Jego podopieczni postanawiają wziąć sprawy w swoje łapy: przyznają się, że tak naprawdę potrafią mówić (po angielsku rzecz jasna) i obiecują zrobić z niego zdobywcę kobiecych serc. Szkolenie Griffina przez zwierzaki, które preferują dość odmienne metody podrywu i mają różne zwyczaje godowe, jest najlepszą częścią „Hecy w zoo”.
To klasyczna komedia romantyczna, choć gadające zwierzęta i poziom gagów sugerują, że to obraz skierowany do najmłodszych. To największy kłopot z tym filmem: nie bardzo wiadomo, dla kogo został nakręcony. Niby dla dzieci, ale co je interesują czyjeś sercowe perypetie? Skoro tak naprawdę odbiorcami mieli być dorośli, to twórcy chyba nie zdają sobie sprawy, że z czasem wyrasta się z historyjek o nawijających angielszczyzną gorylach. Dla jednych „Heca w zoo” okaże się za trudna, dla drugich zbyt infantylna. A film miał komediowy potencjał, o czym świadczy autentycznie zabawna wspomniana środkowa część instruktażowa…
Jan |