Jego twarz nie była znana, ale niemal każdy kojarzył choć jeden motyw muzyczny jaki wyszedł spod jego ręki. Ennio Morricone. Gwiazda filmu, która nie czuje się gwiazdą. Odnosi się wrażenie, że ten skromny do końca życia człowiek - choć dumny - czuje się… bardziej rzemieślnikiem niż artystą. Po prostu nie mógłby robić niczego innego… więc robi ot najlepiej jak umie. Druga sprawa, że komponowanie jest tak naturalne dla małego chłopca struganie patyka. „Ennio” daje nam pojecie o tym, jak muzyka może definiować każdy aspekt życia, być przeznaczeniem i wyborem jednocześnie… Mam na myśli moment, gdy Morricone przyznaje się do tego, że co 10 lat chciał skończyć z muzyką filmową, co się mu, na szczęście, nie udało. Trudno żeby było inaczej, Morricone niemal natychmiast wiedział jaką muzykę chce zrobić widząc film, czytając scenariusz czy jedynie znając zarysy fabuły. Jego muzyczna wizja, której katalizatorem był obraz pozwalała na pisanie kilkunastu ilustracji filmowych w ciągu roku. W dodatku przemyślanych i opracowanych, bardzo precyzyjnych. „Ennio” to film o człowieku, który oddycha muzyką, widzi w niej matematykę, czuje dzięki niej miłość, wyraża emocje, znajduje sacrum… W swym najbliższym otoczeniu szuka nieustannie inspiracji: fascynuje się dźwiękami przyrody, wyławia ciekawe brzmienia niczym perełki z morza codziennej kakofonii. a narzędzia codziennego użytku stają się instrumentami. Ta miłość do muzyki wyznacza koleje życia bohatera: jego żona to pierwsza recenzentka utworów, jego ojciec to ktoś kto go namaścił na jej tworzenie. Jest też źródłem największego dylematu jego życia: rozdźwięku między wysoką kulturą do czego aspirował, a komercją, jaką było „sprzedanie się” pop-kulturze, z czym długo nie chciał się pogodzić. Znalazł iście salomonowe rozwiązanie: nadał owej niższej „kulturze” rangę sztuki, uszlachetnił, wzbogacił i sprawił, że muzyczni ignoranci nucili jego utwory. Schizofrenia jego życia to bycie kompozytorem filmowym i muzykiem eksperymentalnym jednocześnie. Na Ennia składają się wypowiedzi głównego bohatera, a także wywiady z ponad 70 artystami, których coś z nim łączyło: Quentinem Tarantino, Johnem Williamsem, Bernardo Bertoluccm, Hans Zimmerem czy Clintem Eastwoodem. Sporo w nich zachwytu i czołobitności (momentami ciut nużącej), ale dla mnie największą wartością filmu jest fakt, iż jest czymś w rodzaju przeglądu muzycznego, dzięki któremu przypomniałam sobie trochę już zapomniane filmy i cudowną muzykę, będąca ich bohaterką na równi z aktorami. Dla wielbicieli kina – pozycja obowiązkowa!
|