Gdy ich awionetka przymusowo ląduje na pustyni, mężczyźni docierają do miasteczka Ceres, którego mieszkańcy zachowują się bardzo podejrzanie, a samo miejsce wygląda, jakby czas stał tam w miejscu. Wkrótce mężczyźni przekonują się, że Ceres jest we władzy złych mocy, a ich bytność tam jest nieprzypadkowa.
Za popełnienie scenariusza „Dzwonów niewinności” jego autora powinno się poddać torturze, choćby takiej najłagodniejszej, czyli sypaniu soli na krwawiące rany. Film jest tak kulawy, że nie mogę wymienić ani jednego jego atutu. Narracja przypomina tę z początku kina niemego, gdy niekumających montażu widzów prowadziło się za rączkę od ujęcia do ujęcia, aktorzy są tak drętwi, że można by ich pomylić z zombi, a efekty specjalne (ostatnia deska ratunku w tego typu produkcjach) są tak przaśne, jakby były dziełem 8-latka zaopatrzonego w zestaw małego chemika. Sama koncepcja filmu, oparta na wątku pseudosatanistycznej sekty, która chce władać ludzkimi umysłami, umiera w zalążku, bo wysłannicy piekieł są tak anemiczni, że prawdziwe diabły palą się chyba ze wstydu. Nawet człowiek-legenda, czyli Chuck Norris, ogranicza się do siedzenia w fotelu i rzucania spojrzeń w stylu dobrego wujcia. Jeśli komuś zadano pokutę, obejrzenie tego dzieła to równowartość 50 zdrowasiek.
„Dzwony niewinności” wchodzą w skład pięciopłytowej kolekcji „Chuck Norris”.
ASPEKTY TECHNICZNE
Wbrew pozorom tu jest gorzej niż we wcześniejszych rocznikowo produkcjach. Kolorystyka filmu jest… wypłowiała, dominują brązy, beże i sjeny. Tło szemrze, jakby opanowały je tysiące mrówek, krawędzie falują, śmieci analogowych do wyboru, do koloru: od dziur przez kropy i krechy po włosy.
Dźwięk teoretycznie w 5.1, ale rozseparowanie czegokolwiek na kanały ograniczyło się do muzyki i lekkich pogłosów i stuków w scenach akcji, choć tych jest akurat bardzo niewiele.
BONUSY
Brak.
veroika |