Serial był zabawny, bohaterowie wyraziści, a fabuła prosta jak drut. Blisko trzy dekady później Joe Carnahan nakręcił kinowy film na podstawie serialu. Choć może „na podstawie” to za dużo powiedziane: owszem, bohaterowie są ci sami, ale styl opowiadania i sama historia zostały zmienione, uwspółcześnione. I tak możemy obejrzeć przygody czterech niemłodych już wojennych weteranów, którzy zostają wrobieni w śmierdzącą sprawę w Iraku i osadzeni w więzieniach. Oczywiście udaje im się uciec z zakładów i teraz muszą oczyścić swe imię.
Wszyscy miłośnicy wyrafinowanego kina pewnie czytając to krótkie streszczenie i znając mniej więcej klimat serialu uśmiechają się z politowaniem nad płytą z obrazem Carnahana. Po cóż to w ogóle nakręcono? I skąd wziął się tam Liam Neeson?! Otóż nakręcono dla szczerej uciechy męskiej części widowni, a Neesona bynajmniej nie omamiła gaża – trzy główne role męskie są naprawdę porządnie napisane (nie popisano się tylko wymyślając banalne dialogi dla Quintona „Rampage’a” Jacksona, ekranowego Baracusa). Neeson z wdziękiem zagrał pułkownika Hannibala Smitha, a Bradley Cooper Face’a. A film ukradł im Sharlto Copley (Wikus z „Dystryktu 9”) jako zwichrowany kapitan Murdock – wejście ma wspaniałe (zszywanie Baracusa, a zaraz potem podpalenie z szelmowskim uśmieszkiem Face’a), a dalej jest równie dobrze. Dobrze się stało, że zdecydowano się na tę obsadę (początkowo mieli wystąpić Bruce Willis jako Smith, Ice Cube jako Face i Woody Harrelson lub Ryan Reynolds – brrrr, nieporozumienie – w roli Murdocka).
Nad fabułą nie ma co się oczywiście rozwodzić, jest tylko pretekstem do zaprezentowania siły rażenia arsenału znajdującego się w wyposażeniu Drużyny. Ale ten nakręcony z przymrużeniem oka obraz ma w sobie luz i bezpretensjonalność, której próżno szukać w większości filmów akcji w ostatnim czasie. Aktorzy dobrze się bawią, szaleją pirotechnicy (cóż innego pozostaje, gdy ma się 110 milionów dolarów do wydania?), a ta żywiołowość udziela się widzom. Przynajmniej tym, którzy chcą zobaczyć naparzankę w dobrym stylu i zapomnieć na chwilę o zbliżającej się zimie.
Film warto też polecić wszystkim miłośnikom Vancouver – miasto i jego okolice zagrały między innymi: Bagdad, Kabul, Frankfurt, Monachium, Zurych, Oslo, Los Angeles, Sonorę, Waszyngton, Pensicolę i plenery jeziora Tahoe! Jak się okazało, wystarczy na terenie wielkiej budowy w rejonie tego miasta dodać kilka arabskich elementów i mamy Irak, zapuścimy się w tamtejsze doki i już jesteśmy w Los Angeles, a budynek Convention Center po udekorowaniu niemieckimi reklamami czy szyldami zmienia się we frankfurcki dworzec.
Jan |