Producent filmowy Max Barber od wielu lat zajmuje się kręceniem, nie tylko filmów. Nawet po największej klapie (czyli zawsze) udaje mu się jakoś wyjść na swoje. Tym razem jednak sytuacja jest podbramkowa, bo Max winien jest forsę mafii i szansa na szczęśliwe zakończenie niepokojąco się oddala. Krótko mówiąc albo znajdzie się kasa, albo to Max się znajdzie… w betonowych butach na dnie oceanu. Z nożem na gardle niektórzy okazują się wyjątkowo kreatywni. Max wpada na genialny, choć odrobinę wątpliwy moralnie pomysł. Do nowej, wybitnie niebezpiecznej roli zatrudnia starzejącego się gwiazdora Duke’a Montanę, który słynie z tego, że nie korzysta z pomocy kaskaderów. Duke zostaje wysoko ubezpieczony, a Max musi tylko dopilnować, żeby na planie wydarzył mu się śmiertelnie nieprzyjemny wypadek. Jest tylko jedno „ale” – Duke z każdego wypadku wychodzi bez szwanku…
To, że podobał mi się ten film to dla mnie samej niespodzianka. I tytuł i okładka nie obiecywały zbyt wiele. Tymczasem "Cwaniaki z hollywood", okazały się całkiem zabawną komedia i to zabawną w stylu retro, trochę tam slapsticku, trochę klimatu Różowej Pantery i Mela Brooksa. George Gallo oparł „Cwaniaków…” na zabawnym pomyśle wyjściowym i konsekwentnie realizował go do końca, bez niebezpiecznych wycieczek w stronę nowoczesności, za to z umiejętnym balansowaniem na granicy przerysowania. Najbardziej ujmuje fakt że, czuje się iż film jest podyktowany osobistą fascynacją reżysera; pełnym miłości hołdem złożonym staremu kinu i takaż emocja została w nim świetnie wygrana. Dialogi bawią i obywa się bez niesmacznych żartów (no może jeden), na aktorów dobrze się patrzy, czuć że zarówno Robert De Niro jak i Tommy Lee Jones czują konwencję i dodają sporo od siebie, nie szczędząc ironii w stosunku do branży, w której od lat siedzą.
Słowem - bardzo fajna rozrywka na zimowy wieczór! |