Wymienionym naiwniakiem jest Tim Lippe, nie pierwszej już młodości pracownik firmy ubezpieczeniowej z najbardziej prowincjonalnej prowincji, Brown Valley w Wisconsin. Tim pracuje w firmie od lat, starając się każdemu służyć pomocą, a życie prywatne związał ze swą byłą nauczycielką – są razem także już ho, ho!, albo i dłużej. Pewnego dnia na Tima spada jednak niespodziewany obowiązek – wyjazd na firmowy konkurs i spotkanie delegacji oddziałów jego firmy w siedzibie firmy-matki w „metropolii”, tytułowym Cedar Rapids w Iowa. Wyjazd będzie dla niego terapią szokową – swoboda obyczajów, uwodzicielskie kobiety, zakrapiane imprezy okażą się trudną próbą dla prowincjusza. Na dodatek niektórzy nowo poznani kumple z innych oddziałów okażą się mieć wobec niego nie do końca uczciwe plany…
„Cedar Rapids” to komedia z małymi morałami (warto pielęgnować związek z wiernie czekającą, choć niezbyt już atrakcyjną długoletnią kochanką, w zasadzie spełniającą rolę żony, niż wikłać się w dzikie romanse), klimatem przypominająca odrobinkę stare hollywoodzkie produkcje o naiwniakach, którzy w miejskiej dżungli okazują się jedynymi sprawiedliwymi. Jest jednak od nich zdecydowanie bardziej śmiała obyczajowo, zarówno jeśli chodzi o język, jak i postępki bohaterów. Film w satyryczny sposób przedstawia wszak słodko-gorzki fenomen delegacji / wyjazdów integracyjnych, na których znudzeni nudną pracą i nudnym życiem domowym pracownicy idą na całość, by na chwilę zapomnieć, że są tylko trybikami w maszynie, że młodzieńcze ideały prysły, że chamski, ale przebojowy kumpel z biurka obok robi karierę, a my – choć wiemy więcej – nie…
Nie ma w scenariuszu wielkich fajerwerków, ale dialogi przez cały czas trzymają wysoki poziom, aktorzy grają ze swadą (rewelacyjna, która już z kolei? rola Johna C. Reilly’ego), reżyser dobrze czuje się w temacie. Przy „Cedar Rapids” zarykiwać się śmiechem może nie będziemy, ale nieustannie chichotać – tak!
Jan
|