To klasyczny musical, bez żadnych udziwnień treściowych i choreograficznych, jakie można było zobaczyć w „Chicago” czy też w „Nine – Dziewięć”. W „Burlesce” fabuła jest melodramatyczna (w starym stylu), a choreografia zaczerpnięta ze starych scenicznych rewii (oczywiście podrasowano to wymyślnymi kostiumami i montażem). I chyba dlatego film nie odniósł wielkiego sukcesu – widzowie rozkapryszeni poprzednimi widowiskami dostali produkt ładny, ale staroświecki.
Główną bohaterką jest mieszkająca na prowincji Ali, dziewczyna obdarzona znakomitym głosem, kochająca muzykę. Pewnego dnia postanawia zmienić swe życie i przyjeżdża do Los Angeles, gdzie dostaje pracę kelnerki w podupadającej rewii The Burlesque Lounge. Oczywiście wkrótce zwróci na siebie uwagę talentem muzycznym i dostanie szansę pokazania się na scenie.
„Burleska” jest rzecz jasna kolejną wersją opowieści o Kopciuszku. Steve Antin zachował wszelkie prawidła znane z bajek: mężczyźni są wyłącznie piękni, kobiety piękne i dobre, za dobre uczynki bohaterowie zostaną wynagrodzeni, kłopoty znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a reguły kapitalistycznego świata do The Burlesque Lounge nie mają wstępu – to inna rzeczywistość.
Film w swej naiwności może się nawet podobać: scena na ekranie skrzy się blaskiem reflektorów i klejnotów, migają cudne kostiumy i ładne buzie, dialogów nie trzeba słuchać, bo są o niczym, Cher i Christina Aguilera kilkakrotnie zaśpiewają coś przyjemnego dla ucha (za co dostały dwa Złote Globy), a między tym upchnięto jeszcze romans i odrobinkę napięcia (wątek ewentualnego zamknięcia klubu – oczywiście wiemy od początku, że nie zamkną, ale…). Lekkie, przyjemne, efektowne, puste, w starym stylu. I chyba raczej dla starszej widowni, nastolatków oldskulowa „Burleska” przypuszczalnie znudzi.
Jan |