Niejednemu rodzicowi włos stanie na głowie podczas seansu. Gdyby jego sześcioletnia bohaterka wychowywała się w polskiej rodzinie nie wolno by jej było bawić się zapałkami, zamaczać rączek w brudnej wodzie czy jeść breję, która jest psią karmą. Jedynymi aktywnościami byłoby zaś chodzenie do przedszkola (a raczej bycie do niego zaprowadzanym) i bawienie się lalkami. Tymczasem Hushpuppy de facto mieszka sama, zapala kuchenkę wkładając kask by nie poparzyć się otwartym ogniem buchającym z butli gazowej, łowi ryby w brudnej rzece, a gdy zabraknie taty nie dość, że nikomu się do tego nie przyznaje to w dodatku radzi sobie całkiem niezgorzej z inwentarzem, domem i samotnością... Może dlatego oprócz tego, że jest zadziorna i bardzo harda, jest też niesamowicie mądra...
„Bestie z południowych krain” to film o katastrofie, jaka się wydarza w pewnym oddzielonym od cywilizacji zakątku ziemi, gdzie w osadzie na bagnach żyje sobie grupka ludzi. Żyje dziko i mało rozsądnie, ceniąc sobie wolność, nie wylewając bynajmniej za kołnierz i bawiąc się niemal przez cały rok. Kiedy dosięgnie ich nieszczęście – olbrzymia powódź – organizują się, pomagając sobie i snując plan odprowadzenia z ich zalanych terenów wody, która zniszczyła ich domy. By tego dokonać trzeba wysadzić tamę, która nie dość że nie pozwala odpłynąć wodzie to jeszcze oddziela ich od miasta. Kluczową rolę odegra w tym właśnie Hushpuppy.
Choć fabuła zdaje się ocierać o sensację film jest raczej obyczajem...survivalowym. I to w dosłownym znaczeniu tego słowa. Opowiada o tym jak przetrwać fizycznie i jak nie zwariować, gdy wali się wszystko dookoła. Skąd wziąć siły, by żyć i by umrzeć tak jak się chce, na własnych zasadach. To film niekoniecznie dosłowny, bo przecież wkraczamy w świat dojrzałego jak na swój wiek, ale wciąż dziecka, w którego umyśle imaginacja miesza się z realizmem, które umie czytać znaki płynące z przyrody, słyszy mowę zwierząt i roślin.
Dla mnie prywatnie największym odkryciem filmu jest mała aktoreczka wcielająca się w rolę Huszpuppy, o trudnym do wymówienia imieniu Quvenzhane Wallis. To taki typ dziecka, które czasem nazywamy „stara maleńka”, co oznacza, że w małym ciele kryje się oprócz dziecka dorosły człowiek z całym asortymentem jego emocji i uczuć, siły i słabości, aktorsko cudownie instynktowna i obdarzona charakterkiem!
ASPEKTY TECHNICZNE
Tutaj raczej kiepskawo. Kolory są matowe, przytłumione z gdzieniegdzie wybijającymi się na plan pierwszy zieleniami. Ostrość przeciętna, kontrast kiepskawy, niedający zbytniego pojęcia o „bogactwie” dalszych planów. Porządnie szemrze tło a i przy ruchu widać smużenie. Krawędzie chwilami poszarpane i niewyraźne.
Dźwięk dosyć skromny acz w momentach katastroficznych i akcyjnych (wybuch, rzęsiste deszcze, kruszenie się lodowca) uruchamiają się tyły. Ogólnie kameralnie, z wyraźnymi dialogami i monologami oraz wpadającym w ucho motywem muzycznym.
BONUSY
Są trzy wywiady (10 min) z odtwórcami głównych ról: ojca i córki oraz reżyserem. Mowa w nich o małej gwieździe, która jest niezwykłym dzieckiem filmowym: w lot chwytającym wszystkie emocje, bardzo autentycznym w ich oddawaniu i ciekawym jako człowiek, bo rozmawia się z nią jak z nastolatka. Mowa też o specyfice portretowanej społeczności – mieszkańców Południowej Luizjany, odpornych, zahartowanymi przez nieszczęścia ludźmi, których nie dzielą żadne konflikty i którzy nie uznają żadnych granic.
veroika |