Remake komedii Steve’a Gordona z 1981 roku, w której tytułową rolę zagrał Dudley Moore. Tamten film był wielkim sukcesem, doczekał się kontynuacji, a odtwarzający rolę służącego Hobsona John Gielgud zasłużenie zgarnął Oscara za najlepszą rolę drugoplanową (a był jeszcze Oscar za piosenkę i dwie nominacje).
W filmie Jasona Winera Hobson stała się kobietą, a główny bohater z szalonego szelmy zwykłym błaznem. Reszta w zasadzie pozostała bez zmian (jeśli chodzi o scenariusz, zabawowe gadżety Arthura są bowiem zdecydowanie bardziej wypasione, jest wśród nich na przykład… Batmobil): Arthur to milioner, playboy i rozkapryszony bubek. Pewnego dnia jego matka decyduje, że odziedziczy majątek tylko wówczas, gdy poślubi córkę znajomego bogacza, Susan. Arthur się zgadza, ale wkrótce poznaje piękną, lecz biedną Naomi, na widok której jego serce zaczyna szybciej bić…
Dudley Moore często irytował sposobem swej gry, ale Artura (w oryginale był Artur, a nie Arthur) „trafił”: zagrał świetnie, był autentycznie zabawny, a momentami wzruszający. Russell Brand dwoi się i troi, szczerzy, skacze i błaznuje, lecz to nie ta klasa aktorska… Z kolei zastępująca Gielguda Helen Mirren wypadła przyzwoicie. Z tym że Gielgud trzy dekady wcześniej wypadł genialnie… I tak w zasadzie jest ze wszystkim: poprawne, przyzwoite, ale bez błysku, bez inwencji, bez oryginalności. „Arthur” to sympatyczna komedia romantyczna, która jednak w przeciwieństwie do oryginału w historii kina na stałe z pewnością się nie zapisze.
Jan
|