AC/DC: LET THERE BE ROCK

Nasza ocena:6
Tytuł oryginalny:AC/DC: Let There Be Rock
Gatunek:koncert, hard rock
Kraj produkcji:USA, Francja
Rok produkcji: 1979
Czas trwania:96 min
Kategoria wiekowa:b.o.
Reżyseria:Eric Dionysius, Eric Mistler
Obsada:Bon Scott, Angus Young, Malcolm Young, Phil Rudd, Cliff Williams
Dystrybucja:Galapagos
Medal:złoty
Opis
Najsłynniejszy rockowy koncert wszech czasów wreszcie na DVD.
Galeria

„Let There Be Rock” AC/DC to koncert-lekcja dla adeptów muzyki rockowej i koncert-marzenie dla tych, którzy chcieliby go zobaczyć na własne oczy. 96 minut muzyki na żywo, przeplatanej wypowiedziami muzyków i jednym klipem („Walk All Over You”) elektryzuje do dziś.

Fenomen tego rockumentary, czyli połączenia filmu dokumentalnego i koncertu, polega na zdefiniowaniu od nowa tego, co dwie dekady wcześniej zostało stworzone. Wyszło to tutaj wyjątkowo naturalnie.

Pierwsze ujęcia ukazują bałagan po koncercie, porozrzucane butelki, składanie sprzętu, transport sprzętu dwiema ciężarówkami do kolejnego miasta, ponowne rozstawianie gratów, próby dźwięku. Kamera odwiedza muzyków w garderobie. Pomiędzy niektóre utwory są wplatane wypowiedzi muzyków, wywiady z nimi. Oglądamy Bona Scotta przechadzającego się ulicami Paryża w pełnym szyku (ramoneska, obcisłe dżinsy, łańcuch, biały szalik, rozwiane włosy). Kiedy się patrzy na zespół, widać i czuć, że pomiędzy jego członkami jest chemia, co przekłada się na to, co dzieje się na scenie.

W 1979 roku, rok po premierze swego pierwszego koncertowego albumu „If You Want Blood You’ve It”, uznanego za najwybitniejszy w tym gatunku, AC/DC było w bardzo dobrej formie. Pod koniec 1979 roku grało koncerty promujące płytę „Highway To Hell”, jak się okazało ostatnią z Bonem Scottem.

Zespół, zanim zjechał do Paryża, zagrał w Stanach i w większej części Europy.

Koncert zarejestrowano 9 grudnia 1979 roku w paryskim Pavillion, sali koncertowej położonej w północnej części miasta. W tym samym miejscu utwory na swoje płyty koncertowe częściowo nagrały takie tuzy jak Queen („Live Killers”), The Rolling Stones („Love You Live”) czy Supertramp („Paris”).

Film z zapisem koncertu trafił do kin we wrześniu 1980 i odniósł ogromny sukces. Słusznie jest uznawany za jeden z najwybitniejszych filmów koncertowych wszech czasów. Jest klasyczny aż do bólu. Ponieważ wszystko rozwija się tu według ściśle określonych reguł, ogląda się go wyśmienicie. W 1997 roku w formie dwóch płyt CD ujrzała światło dzienne ścieżka dźwiękowa z koncertu, zatytułowana „Let There Be Rock: The Movie – Live In Paris”, wchodząca w skład boxu „Bonfire”.

Sam koncert „Let There Be Rock” rozpoczynający się po dłuższym wstępie i pojawieniu się wielkiego tytułu, to nic innego jak rockowy dynamit. Jego urok polega na niezwykłej prostocie. Tu nie ma gwiazdorzenia, mizdrzenia się do kamer i szpanowania.

Scena prezentuje się mało atrakcyjnie. Mimo 300000 watów oświetlenia jest skromne. W roli scenografii ściana marschalli. Najważniejsza jest energia. Siłą napędową widowiska jest miotający się Angus (w tyle) i charyzmatyczny Bon Scott (z przodu).

Gdy ogląda się koncert, poraża siła i energia wykonania. Jak w najlepszym thrillerze napięcie i emocje nie siadają ani na moment. Każdy kawałek jest jak strzał w dziesiątkę. Nie ma słabych momentów. Dobór repertuaru, że palce lizać. Całość po rockowemu żre aż do krwi.

Od pierwszych riffów i wrzasku Scotta w „Live Wire” przez „Shot Down In Flames”, „Hell Ain’t A Bad Place To Be”, fenomenalne „Sin City”, „Walk All Over You”, „Bad Boy Boogie”, „The Jack”, „Highway To Hell”, „Girls Got Rhythm”, „High Voltage”, „Whole Lotta Rosie”, „Rocker” aż po porażający „Let There Be Rock” ze sceny leci czysta adrenalina i kaskadą riffów spada na głowy publiczności. Zespół serwuje hit za hitem bez zbędnych przerw. Jeden kawałek wychodzi z kolejnego.

Tu liczą się riffy i wrzaskliwy, ale nieprzesadzony, ekspresyjny ryk Bona Scotta. Od samego początku aż do końca show ma się wrażenie, że uczestniczymy w rajdzie (dosłownie) przez najważniejsze utwory zespołu. Rozpędzona do granic maszyna koncertowa pędzi bez zatrzymywania się. Zespół jest maksymalnie skoncentrowany, zgrany i daje z siebie wszystko.

Miotający się jak w opętańczym amoku Angus Young pokonuje scenę tam i z powrotem w stylu kaczego chodu Chucka Berry’ego. Wchodzi z gitarą w publiczność, tarza się na scenie, czołga. Poza sceną skromny, skryty chłopak, na scenie diabeł. Nawet gdy pokazuje swój goły tyłek podczas striptizu.

Bon Scott, prawdziwek jakich mało, mimo podartych niemiłosiernie spodni, pokazuje, że jest urodzonym frontmanem, stworzonym do śpiewania. Jest sobą i zachowuje się jak naturalny rocker. Jeden z niewielu muzyków mogących o sobie tak powiedzieć.

Genialny występ, legendarny.

Nikt nie przypuszczał, że będą to ostatnie tak znakomite koncerty w tym składzie. Bardzo dobrze się stało, że ktoś wpadł na pomysł, aby je nagrać.

„Let There Be Rock” sfilmowano podczas ostatniej trasy z Bonem Scottem. Niecałe trzy miesiące później wokalista, zmorzony długą libacją i zamroczony alkoholem, udusił się własnymi wymiocinami, śpiąc w samochodzie, w nocy 18 lutego 1980 roku.

Po latach oglądanie AC/DC z Bonem na żywo jest wielką frajdą. Taką przyjemność ma się w przypadku koncertowych DVD niezwykle rzadko. Słychać i widać, że tego wieczoru zespół grał jak natchniony.

Co do technicznych aspektów koncertu, cieszy, że oprócz kamer pod i za sceną wykorzystano kamerę umieszczoną na ramieniu, pokazującą zespół z perspektywy muzyków. Nadało to koncertowi bardziej widowiskowy wymiar. Na dodatek parę scen, dla wzmocnienia efektu dramatyzmu i oddania umownej nierealności koncertu rockowego, odtworzono w filmie w zwolnionym tempie. Uzyskano w ten sposób efekt niejako zamrożenia akcji w czasie, stosowany przeważnie w filmach fabularnych, natomiast w koncertowych dokumentach w tamtych czasach prawie wcale. Są angielskie napisy do piosenek.

ASPEKTY TECHNICZNE

Obraz w formacie telewizyjnym odrestaurowano najlepiej, jak było to możliwe. Usunięto wszelkie analogowe śmieci, rysy, zadrapania. Parę paprochów zostało. Znana z kasety VHS przytłumiona kolorystyka została do pewnego stopnia ożywiona, ale nie do końca. Ujęcia sceny są momentami za ciemne, ale ich rozjaśnienie spowodowałoby pojawienie się szumów i ziarna. Tylko centralne miejsce sceny było oświetlane bez zarzutu, pozostałe tonęły w ciemnościach albo były rozświetlane rzadziej. Nie ma ziarna i wylewających się poza kontury kolorów. Ostrość jest znośna, choć są chwile, że częściej mięknie. Drobna korekta ostrości i większy kontrast momentami dodałyby obrazowi przestrzenności. Widać jednak, że ograniczenia materiału wyjściowego nie pozwalały na obraz tak perfekcyjny, jak by się marzyło. Jednak jego jakość i tak jest o wiele lepsza niż na dostępnych bootlegach z koncertem. Nigdy wcześniej ten film nie wyglądał lepiej. Poza tym koncert zarejestrowano na taśmie filmowej, a nie w technice wideo.

Ścieżka w Dolby Digital 5.1 bez zarzutu. Bas, gitary i wokal wydobywają się z głośnika centralnego oraz frontów. Nie jest to do końca taka rekonstrukcja, jakie się robi teraz, ale ten koncert nagrano trzy dekady temu. W każdym razie dynamika nagrania, jego jakość, a przede wszystkim brzmienie są takie, jakie powinny być na koncertach z tamtego okresu – prawdziwe, soczyste, głębokie, bez dogrywek i zafałszowań. Tak jak na CD, tak i tu gitary, bębny i bas brzmią rasowo. Wkomponowany w całość wokal Scotta jest idealnym dopełnieniem. Naprawdę, ten koncert nie mógł wyglądać ani brzmieć lepiej. Jest dobrze.

BONUSY

Nie ma tu żadnych archiwalnych materiałów. Jedynie bloki tematyczne, w których o zespole wypowiadają się muzycy: Rick Allen z Def Leppard, Scott Ian z Anthrax, Lemmy z Motorhead, Matt Sorum z Guns N’ Roses i The Cult, oraz autorzy traktujących o zespole książek: „Loud, Locked & Loaded: The Rites Of Rock”, „AC/DC: The Bedrock Of Riff”, „Angus Young: A True Guitar Monster”, „Bon Scott: The Pirate Of Rock ‘N’ Roll” oraz „AC/DC: A Rock Solid Legacy”. Każdy parominutowy film z osobna opowiada o korzeniach AC/DC, wpływie, jaki muzyka zespołu wywarła na innych, fenomenie gitarowym Angusa, osobowości Bona Scotta i spuściźnie zespołu. Na koniec o sześciu najważniejszych utworach AC/DC: „Bad Boy Boogie”, „The Jack”, „Highway To Hell”, „Whole Lotta Rosie”, „Rocker” i „Let There Be Rock” opowiadają muzycy. Pieją o nich nie tylko pieśni pochwalne, ale przytaczają znaczenie tytułów i ich kontekst. „Highway To Hell” na przykład jest o podróży zespołu busem do piekła, zwłaszcza gdy w czasie snu stopy wokalisty tkwią przy głowie gitarzysty. Momentami ciekawe. Jedyne, czego szkoda, to tego, że nowa okładka jest zbyt podobna do „Live And Loud” Osbourne’a. Tamta oryginalna z kasety VHS była mi bliższa. Została z niej tylko sylwetka Angusa w wygiętej pozie.

Marcin Kaniak
Dodaj swoją opinię
Ocena
Ocena 0.00 (0 głosów)
Podpis:
Nasze oceny
Film:6
Obraz:3
Dźwięk:4
Bonusy:3
Stopka techniczna
Obraz::kolor, 1.33:1, 4:3
Dźwięk::Dolby Digital 5.1, Dolby Digital Stereo
Ścieżki dźwiękowe::angielska
Napisy::ANG, HIS, POR, FRA, JAP
Płyta::2-warstwowa
Liczba scen::20
Bonusy::wywiady
Newsletter - przyłącz się!
Bądź na bieżąco, podaj swój e-mail, odbieraj newsy i korzystaj z promocji.
  Wybierz najbardziej interesujący dział, 
  a następnie kliknij Zapisz się.